Po rozmowie na dachu poszliśmy z Anubisem na obiad. Znowu podali makaron z sosem pomidorowym. Czy wymyślenie czegoś bardziej urozmaiconego smakowo, kogoś by zabolało? Uśmiechnąłem się ponuro do swojego talerza i wyszedłem z nim na taras obok stołówki. Siadłem samotnie przy jedynym stoliku, grzebiąc widelcem w swoim jedzeniu, ale jakoś nie byłem głodny. Wiał silny wiatr; zbierało się na burzę. Czułem to. A nic nie działało na mnie bardziej kojąco niż mocny huk grzmotów i blask błyskawic. Szklane, suwane drzwi odgrodziły mnie od stołówkowego gwaru, krzyków i przekleństw Szóstek, gdy rzucały makaronem w dzieciaki. Patrzyłem na to, czując lekki smutek i narastające wyrzuty sumienia. Normalnie bym pomógł, przemówiłbym mięśniakom do ich pustych mózgownic, ale nie dziś. Przeniosłem wzrok na siedzącego w kącie Anubisa, wokół którego gromadzili się słabsi. Ciekawiło mnie, czy wie jakie zakończenie pobytu w pace szykuje dla niego los. Chociaż wątpiłem w to. Nie domyślił się prostej rzeczy, że to więzienie dla magicznych, a co dopiero przewidzieć przyszłość. Westchnąłem boleśnie, odłożyłem widelec i poszedłem się przejść po niewielkim lesie, znajdującym się na terenie więzienia.
Był naprawdę mały, ale na szczęście między najwyższymi gałęziami drzew prześwitywało niebo, pokryte milionami migocących gwiazd. Między nimi unosił się srebrny księżyc, przypominający tego wieczoru rogalik posypany cukrem pudrem. Dawno nie rozmawiałem ze starym Chonsu - tęskniłem za tym. Zawsze się świetnie bawiliśmy. Zwłaszcza uwielbiałem grać z nim w karty. Sięgnąłem do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne i je założyłem. Natychmiast poczułem się jak w domu. Nie wiem czemu, ale okulary przypominały mi dom.
Szedłem przez las, stawiając kroki prawie bezszelestnie. Tylko czasem kopnąłem przypadkiem jakiś kamyk na żwirowanej ścieżce lub nastąpiłem na kruchą gałązkę, która pod naciskiem chrupnęła i się rozsypała. Wśród drzew buszowały ptaki i wiewiórki. Jedna przeskoczyła mi nad głową. Szczerze mówiąc, trochę im zazdrościłem - w końcu one były wolne, a ja nie. Nie pamiętałem już czasów, gdy mogłem swobodnie biegać i się śmiać bez obawy, że ktoś uzna mnie za słabego. Nauczyłem się kryć emocje, ale nie robiłem tego, bo po co? Kiedy jestem wściekły to się muszę wyładować, gdy jestem szczęśliwy będę się śmiać i śpiewać. Chyba, że w pobliżu są Szóstki. Wtedy czuję tylko rozdrażnienie, którego postronna osoba nie pozna po kolorze moich oczu. Zmienia się w zależności od humoru jaki mam w danej chwili i emocji, które we mnie panują.
Doszedłem do rzeki, która była granicą terenów więzienia. Za nią nie postawiono muru - nie było takiej potrzeby. Nikt z trzymanych tu nastolatków nie byłby na tyle głupi lub zdesperowany, aby próbować pokonać wartki nurt i uciec. Co prawda kilka lat temu zdarzył się taki przypadek, któremu zależało na wolności w takim stopniu, że utonął. Tylko po co ryzykować życie, skoro w pudle nie jest tak źle. Mamy duże pokoje w pełni umeblowane, własne, luksusowe łazienki, siłownię i boiska oraz basen, i całkiem smaczne jedzenie, tylko nudne, o ile jedzenie może być nudne. Życie płynie tu spokojnie, rutyna w pewnym momencie ogarnia człowieka tak, że nie myśli się już o świecie zewnętrznym.
Pochyliłem się nad wodą. We wzburzonych falach widziałem swoje odbicie i nie podobał mi się kolor tęczówek, który zobaczyłem - elektrycznie niebieski. To znaczyło, że jestem zaniepokojony albo zestresowany. Sam mogłem tego nie czuć, ale moje oczy wiedziały, co się ze mną dzieje. Zaburczało mi w brzuchu. Parsknąłem. Śmiech odbił się echem od drzew. Postanowiłem wrócić na taras i zjeść w końcu makaron, który pewnie już wystygł.
Siadłem znowu przy stoliku i szybko wrzuciłem w siebie jedzenie. W czasie, gdy ja spacerowałem, Szóstki zdążyły zjeść i opuścić kantynę. Dzieciaki były więc w wyjątkowo dobrych nastrojach. Śmiały się, rzucały w siebie jedzeniem dla zabawy i biegały między stołami. Anubisa już nigdzie nie mogłem dostrzec. Podniosłem wzrok na niebo - uśmiechnąłem się do gwiazd. Wziąłem talerz i odniosłem go do kuchni, po czym ruszyłem do celi, powiedziawszy uprzednio młodym “Do zobaczenia”. Życzyli mi dobrej nocy, ale ja wiedziałem, że to nie będzie dobra noc.
Przed wejściem do celi upewniłem się, że moje oczy są zielone, tak jak mam naturalnie. Dopiero, gdy zyskałem tę pewność, otworzyłem drzwi. Anubis leżał na podłodze z twarzą wbitą w poduszkę. Przynajmniej ją sobie podłożył. Usiadłem na materacu i wyciągnąłem spod łóżka swoją skrzyneczkę. Wsadziłem ją za pazuchę, po czym kopnąłem Anubisa w ramię, żeby go obudzić. On seryjnie spał! Podniósł się z podłogi, przecierając oczy i ziewnął.
- Co jest grane? - spytał nieprzytomnie. - Och, Robin. Przypomniałeś mi, dzięki. Miałem zadać ci jeszcze dwa pytania.
- Wal - zachęciłem go.
- Dobra. Skoro nikt tu nie jest normalny, to powiedz mi: Wredny Dan oraz jego najbliższy ziomek są…?
- Bożkami - powiedziałem bez wahania. Na własne oczy widziałem ich piętna, które wypalili bogowie, gdy przejmowali ich ciała. - Fred, ten ziomek, użyczał siebie Horusowi, zaś Dan Setowi. Dlatego są wredni, agresywni, despotyczni, wściekli...
- Rozumiem, starczy - przerwał mi wyliczanie. - A ty kim jesteś?
- Gwiazdą - wyjawiłem po krótkim namyśle. Wątpiłem, czy mogę mu ufać, ale nie było czasu na obawy. Jeśli on miał zaufać mi, ja musiałem jemu.
- A ta nieznajoma w granatowym płaszczu, która cię odwiedziła…
- To pani Nut, moja królowa - potwierdziłem, przypominając sobie tę rozmowę, po której było mi niedobrze.
- Kazała ci coś zrobić, prawda? Dlatego pytałeś o decyzję: musisz jedną podjąć i się boisz. O co chodzi?
- Pani Nut i twoi goście mieli plan, żeby nas stąd wyrwać. Ale kazali mi zostawić młodocianych, a ja nie chciałem tego zrobić. Odmówiłem, bo porzucić ich to jakbym porzucał rodzinę - mruknąłem. Czułem się odpowiedzialny za te dzieciaki.
- Wiem jak się czujesz, Robin - zapewnił mnie, choć w to wątpiłem. Pokręciłem głową. Znałem jego historię, wiedziałem, że porzucił ojca, matkę i przyjaciół, ale to było co innego. On odpowiadał tylko za siebie, a beze mnie te słabe maluchy niedługo przeżyją z Szóstkami. Wstałem z łóżka, otworzyłem okno i siadłem na parapecie. Wiedziałem, że nie mam już odwrotu od decyzji.
- Nie łudź się, że straszne sny nie wrócą - szepnął do mnie Anubis około trzeciej nad ranem. Chodziło mu oczywiście o moją decyzję, która mogła być dla mnie ciężka, ale jego słowa jakoś mnie nie pocieszały. Uświadomienie mi brutalnej prawdy - tak bym nazwał jego chęci. Wiedziałem, że potem nie będę mógł spać, więc pytałem, czy on miał koszmary po odejściu od Seta. Potwierdził i właśnie tymi słowami mnie ostrzegł.
- Dobra, czas na nas. Chodź, An, mamy coś do zrobienia.
- Masz niebieskie oczy - zauważył wstając z podłogi i wychodząc za mną z celi. - Takie jak wtedy, gdy na mnie spojrzałeś po raz pierwszy. O co chodzi?
- Kolor tęczówek zmienia mi się w zależności od sytuacji i emocji, które przejmą nade mną władzę - wyjaśniłem cicho. - Elektrycznie niebieskie oznaczają, że jestem zaniepokojony.
- Czerwone mówią, że się wściekasz - zgadł. Kiwnąłem głową. - Dokąd idziemy?
- Daleko stąd.
Prowadziłem go przez ciemny korytarz, uważając na nocne patrole, których tej nocy było więcej niż zazwyczaj. Najwyraźniej coś przeczuwali - wiedzieli, że ktoś spróbuje uciec. Przemykaliśmy się tuż pod ścianami, gdzie panował największy mrok. Stare martensy Anubisa skrzypiały podczas chodzenia na palcach, ale na szczęście nie hałasowały na tyle, żeby zwrócić czyjąś uwagę.
Bezpiecznie dotarliśmy do stołówki. Sięgnąłem do klamki drzwi prowadzących na taras. W tej samej chwili, gdy moje palce dotknęły chłodnego metalu zawył alarm zalewając całe pomieszczenie czerwonym, migającym światłem. Cholera! Zapomniałem, że może być zainstalowany alarm. Anubis rzucił parę egipskich przekleństw. Skoro już i tak wiedzą, że uciekamy, to po co się z tym kryć?, pomyślałem i wybiłem szybę szklanych drzwi. Poleciała z trzaskiem na taras, a my wybiegliśmy przez dziurę prosto w gęsty las. Księżyc ukrył się za chmurami, przez co ciężko było nam znaleźć drogę, ale w końcu nasze oczy przywykły do ciemności i rozpoznałem okolicę. Pędziliśmy w kierunku rzeki, gdzie miała na nas czekać eskorta. Usłyszeliśmy wściekłe ujadanie dogów, a zaraz potem uderzenia ciężkich łap o podłoże. Widzieliśmy już srebrzystą wstęgę wody, gdy spomiędzy drzew wyłoniły się zębiska kundli. Zatrzymaliśmy się nad brzegiem i rozejrzeliśmy. Bastet oraz Baty nigdzie nie było widać. Zaniepokojony odwróciłem się w stronę psów, które powoli się do nas zbliżały, obnażając kły. W cieniu ich przekrwione oczy wyglądały potwornie. Były od nas o pięćdziesiąt centymetrów gotowe do ataku, lecz zaniechały go, ponieważ przed oczami śmignął im jakiś smukły cień niewielkiego zwierzęcia. Skoczyły za nim, a my dwaj staliśmy jak wmurowani w ziemię, patrząc za dogami z nieskrywanym zdumieniem.
- Chłopaki! Ruszcie się! - rozległ się za nami cichy krzyk Baty. Spojrzałem na niego. Machał do nas ręką z sąsiedniego brzegu, trzymając w niej grubą linę. Rzucił nam ją nad rwącym prądem. Przywiązałem jej koniec do najbliższego drzewa tak, aby mieć pewność, że się nie zerwie. Bata zrobił to samo po drugiej stronie. Lina była całkowicie napięta. Posłałem Anubisa przodem. Stanął chwiejnie na sznurze i zaczął po nim iść z szeroko rozłożonymi dla równowagi ramionami. Nie kołysał się za bardzo, ale kilka razy obawiałem się, że wpadnie do wody. Dopiero, kiedy An stał już koło Baty niczym nie zagrożony, ja też ruszyłem po linie. Lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa. Powtarzałem sobie w myślach, żeby mieć pewność, że nie skończę jako pokarm dla rybek w rzece. Dotarłem prawie na środek liny, gdy za mną rozległy się strzały. Stanąłem na sekundę i odwróciłem głowę. Przybiegła masa strażników, którzy celowali we mnie z pistoletów oraz strzelb. Niektórzy już rozpoczęli ostrzeliwanie mnie i tylko jakimś cudem nie trafiali. Dostrzegłem nad nimi złoty, połyskujący hieroglif: seper - chybić. Podziękowałem pani Nut za ochronę, po czym powoli ruszyłem dalej, trzymając wzrok utkwiony w Bacie i Anubisie, którzy rzucili ten czar, żeby mi pomóc. Nagle tuż przed moją twarzą błysnęły setki ostrych jak żyletki kłów i zostałem ochlapany wodą. Jakoś udało mi się zachować równowagę, pomimo olbrzymiego krokodyla, który wskoczył z fal prosto na mnie. Przegryzł linę, co skończyło się tym, że wpadłem do zimnej wody. Przez chwilę szarpałem się ze sznurem pod jej powierzchnią, ponieważ zdołałem chwycić linę, ale się zaplątałem. Wodny zabójca zanurkował za mną. Uniknąłem jednego błyskawicznego ataku, ale drugi doszedł do skutku i rozdarł mi skórę na ramieniu. Krew zabarwiła wodę dokoła mnie. Trzymając się liny i walcząc z potężnym prądem oraz wściekłym gadem, wróciłem na brzeg, z którego ruszyłem. An i Bata odetchnęli z ulgą, widząc mnie całego. Teraz za to miałem większy problem: za plecami rzekę i krokodyla, przed sobą strażników w liczbie połowy armii krajowej, a z prawej trzy psy. Była to zdecydowana mniejszość dogów, które goniły nas na początku, ale i tak mi się to nie podobało. Mogłem biec tylko w lewo - tak też zrobiłem. Zacząłem biec słysząc za sobą wściekłe ryki, szczekanie, przekleństwa i ostrzegawcze krzyki chłopaków. Wskoczyłem w najbardziej zarośniętą część lasu, licząc na to, że dzikie pędy jeżyn zatrzymają chociaż małą liczbę moich wrogów. Plan niezły, tylko że ja też oberwałem i już po kilku sekundach miałem porwane nogawki spodni oraz cienkie rozcięcia na kostkach. Nisko zwisające gałęzie uderzały mnie w twarz. Wpadłem po kolana w niewielkie bagno, a rany na nogach zapiekły. Złapałem najbliższą gałąź, żeby pomóc sobie wyjść i w tym samym momencie nade mną przeskoczył jeden z dogów. Obrócił się do mnie, pieniąc się i jeżąc na karku. Oddech mi przyspieszył. Adrenalina zrobiła swoje, dodając mi siły. Podciągnąłem się na gałęzi i wyskakując z bagna, jednocześnie przestawiłem psu szczękę. Padł pod drzewem, skomląc boleśnie. Chwilę dyszałem, przyglądając mu się z żalem. Nienawidziłem krzywdzić zwierząt, to nie ich wina, że zostały tak wychowane. Zabić człowieka to co innego, niż zabić zwierzę. Może i takie podejście do morderstw czyni ze mnie chorego psychicznie, ale nic nie zmieni mojego punktu widzenia. Zły człowiek jest zły, bo taką drogę wybrał, a złe zwierzę zostało nauczone agresji. Ludzie to potwory gorsze od bestii, z którymi do tej pory miałem do czynienia. Odpoczynek przerwał mi strzał i nagły ból we wcześniej zranionym ramieniu. Kula drasnęła mnie dokładnie w tym samym miejscu. Zacisnąłem zęby i pognałem dalej.
Pędziłem między drzewami tak długo, aż wpadłem z powrotem do stołówki. Między mną a wyjściem rozgrywała się dziwna scena: cętkowany kot przypominający miniaturową wersję lamparta zaciekle atakował cztery dogi, z których każdy był większy od niego ze trzy razy. Ale to kotek wygrywał. Jeden pies padł, a zaraz potem drugi. Przewracały stoły i krzesła, a z każdym atakiem oddalały się w stronę kuchni. Postanowiłem pójść za nimi, bo w razie czego ja pomogę kotu, a kot mnie. W tym momencie do stołówki wbiegła cała banda, która goniła mnie od rzeki. Tylko zamiast wielkiego krokodyla był tam zielonoskóry, obślizgły facet wielkości dwóch Danów z łbem dzikiego gada z rzeki. Sobek - bóg krokodyl. Patrzyłem na niego, a on na mnie, uśmiechając się podle. Byłem święcie przekonany, że moje oczy przybrały barwę czystego złota - innymi słowy, byłem przerażony. Ze śmiertelnikami mogę walczyć, to dla mnie nie problem. Psy? Żadne wyzwanie, poza wyrzutami sumienia. Ale bóg? To chyba jakaś kpina! Zaatakowali mnie wszyscy, ale nikt nie trafił. Przeturlałem się pod stolikiem, wpadając prosto pod łapy walczących zwierząt. Wyminąłem doga, unikając jego kłów o milimetr, i złapałem kota za kark. Miauknął na mnie wybitnie wściekły, ale jedno moje spojrzenie wystarczyło, żeby przestał się szarpać i gryźć. Wpadłem do kuchni przyciskając zwierzaka do piersi. Wzrokiem przeszukałem pomieszczenie w poszukiwaniu jakieś kryjówki - wlazłem do szafki pod zlewem. Posadziłem kota naprzeciw mnie i odetchnąłem. Mały drapieżnik polizał się po łapie, po czym w sekundę zmienił się w młodą kobietę… znaczy Bastet. Mieliśmy chwilę na odpoczynek, więc siedzieliśmy w bezruchu, oddychając równo i cicho. Za uchylonymi drzwiczkami szafki widzieliśmy cienie, które nas szukały i rzucały do siebie rozkazy.
- Masz jakiś pomysł? - spytała zadyszana kotka, odgarniając z czoła brązowe kosmyki. Włosy miała związane w wysoki kucyk, ale po takiej akcji cała się potargała, a ja myślałem tylko o tym, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo. Niepewnie kiwnąłem głową.
- Jeśli uda nam się dotrzeć do przewodu wentylacyjnego, możemy mieć jakieś szanse - powiedziałem cicho, wychylając się z ukrycia. Nikogo nie było widać, więc wypełzłem spod zlewu i na czworaka zacząłem iść ku kratce wentylacyjnej koło lodówki. Bastet szła za mną, a robiła to tak cicho, że gdybym się nie odwracał, to bym nie wiedział. Dotarliśmy do celu niezauważeni, ale to by było zbyt proste. Kratka zasłaniająca nam drogę ucieczki była przykręcona śrubami do ściany.
- No i co teraz? - jęknęła bogini.
- Nie wiem. Myślę, myślę - wymamrotałem zastanawiając się, ile czasu mamy zanim nas zobaczą. Prawie poczułem jak moje oczy zmieniają kolor ze złotego na zielony. Odetchnąłem spokojnie, lecz kotka domyśliła się, że coś nie gra.
- Co wymyśliłeś?
- Pryskamy stąd - oznajmiłem głośno, tak żeby strażnicy i Sobek usłyszeli. - Z hukiem.
Wyciągnąłem przed siebie rękę i w chwilę później na kratce rozbłysnął hieroglif: hedżi - niszczyć. Nasza droga eksplodowała z siłą małej bomby, co na sto procent zwróciło uwagę pościgu w naszą stronę. Bastet śmignęła obok mnie i wlazła do przewodu. Ruszyłem za nią. Już oddalaliśmy się na bezpieczną odległość, gdy coś zacisnęło się mocno na mojej kostce. Sobek dopadł do wentylacji jako pierwszy i udało mu się mnie dosięgnąć. Jego pazury wbiły się w poranioną nogę. Zakląłem cicho, żeby Bastet nie usłyszała i nie zawróciła.
- No co, gwiazdorze? - wychrypiał bóg krokodyl. - Już nie jesteś taki dzielny jak wczoraj, prawda? Teraz chodź do mnie. Moje zwierzątka od dawna nie jadły, posłużysz mi za obiad!
- Puszczaj, ciulu! - warknąłem i kopnąłem go drugą nogą w nos. Przypadkiem zahaczyłem o jego zęby, ale na szczęście nic mi się nie stało poza kolejnym zadrapaniem na kostce. Jej już nic nie zaszkodzi. Czołgałem się dalej za Bastet, która wedle moich zamiarów nie wróciła, aby mi pomóc.
Po parunastu minutach błądzenia w korytarzach za kotką, uznałem, że lepiej będzie, jeśli to ja poprowadzę. Wyminąłem ją i natychmiast skręciłem w prawo, co doprowadziło nas do wyjścia. Tunel kończył się taką samą kratką jaką się zaczynał, ale ta nie była przytwierdzona. Uderzyłem ją z bara i wyleciała w dół, po czym zrobiła plum w rzece, która miała nas zabrać daleko od więzienia. Wyciągnąłem do Bastet rękę. Chwyciła moją dłoń, patrząc w dół z przestrachem.
- Jestem kotem, nienawidzę wody! - jęknęła przerażona.
- Nie puszczaj mnie choćby nie wiem co - nakazałem. - Dopóki będziemy się trzymać, nic nam nie będzie.
- Ale…
Nie chciałem już jej słuchać, więc po prostu wyskoczyłem z tunelu, przyciągając ją do siebie. Trzymała się mocno mojego ramienia. Kilka sekund później zanurzyliśmy się w wodzie. Gdy wypłynęliśmy, spojrzałem w górę na twierdzę i zobaczyłem wściekłego Sobka, wygrażającego mi pięścią za złamane zęby oraz nos. Uśmiechnąłem się złośliwie, będąc pewnym, że krokodyl to zobaczył.
---------------------------------------------
No, cóż... dodałam ten rozdział, skoro już go napisałam, ale zastanawiam się, czy jest jeszcze sens prowadzić tego bloga i kontynuować historię?
Jeśli ktoś to jeszcze czyta, to bardzo proszę o jakiś komentarz, choćby krótki, żebym się jakoś zmotywowała.
Pozdrawiam! ;*
"Żołnierze, ja jestem Anubis, bóg pogrzebów, pan Podziemia, sługa Ozyrysa. Winniście mi posłuszeństwo, wracajcie do Otchłani Seta"
czwartek, 5 grudnia 2013
środa, 13 listopada 2013
"Wizytacja" (Anubis)
Zza ściany dochodzą mnie dźwięki bójek, wrzaski i przekleństwa prawdziwych przestępców. Ciekawe, że im dłużej tu przebywałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że zamordowałem niewinnego człowieka, tylko dlatego, że przypominał mojego ojca.
- Zastanawiasz się pewnie, czemu miałbym zabijać własnego tatę, nie? Wyjaśnię wszystko w jednym zdaniu: moim ojcem jest Set, egipski bóg chaosu i jakieś pół roku temu odebrał mi najlepszego przyjaciela. Nie zabił go jak na początku myślałem, ale odebrał mu wolną wolę. Wraz z Horusem - bogiem wojny - przejęli jego ciało i chcieli mnie zabić jego rękami. Kiedy im się nie udało, uciekli. Od tamtego czasu szukam przyjaciela.
- Wiesz, że obchodzi mnie to tyle, ile zeszłoroczny śnieg? - zapytał mój współlokator z celi znudzonym głosem. Skinąłem głową, chociaż byłem świadom, że tego nie widać. Leżałem na górnym posłaniu piętrowego łóżka, a on na dolnym. Robin znał już z grubsza całą moją historię i rzeczywiście nie wydawał się zainteresowany. Chociaż mnie coś zainteresowało, ale gdy tylko chciałem znowu coś powiedzieć, uprzedził mnie:
- Jeśli się zaraz nie zamkniesz, to wejdę na górę i własnoręcznie cię zamorduję - zagroził. Sprężyna skrzypnęła, kiedy obracał się na bok. Już więcej żaden z nas się nie odezwał. Ja się bałem Robina, a on nie chciał ze mną gadać. Wzruszyłem ramionami i spróbowałem zasnąć.
- Kocie! Wstawaj! - obudził mnie głos Robina. Usiadłem na materacu i przetarłem oczy. W pokoju było już jasno, słońce świeciło. Claude właśnie zapinał koszulę, stojąc przed lustrem. Poprawił jeszcze włosy i spojrzał na mnie.
- Czy możesz nie mówić do mnie “kocie”, Szczupaku? - poprosiłem specjalnie używając tego przezwiska, które wczoraj rzucił na niego Dan. Chciałem zobaczyć, czy Robin się wścieknie i jego oczy znowu zrobią się czerwone. Ale nic takiego się nie stało - wręcz przeciwnie. Uśmiechnął się zadowolony.
- Oczywiście, An - zgodził się bez oporów. Zdziwiło mnie to, bo nie wyglądał na takiego, co łatwo ustępuje. Zapytałem, skąd wzięło się jego przezwisko. - Gdy pierwszy raz poszedłem na basen, Szóstki chciały mnie zlać, ale uciekłem. Jednego rąbnąłem w twarz, a przed resztą znalazłem schronienie w wodzie. Zanurkowałem jak SZCZUPAK, więc rozumiesz. I przepłynąłem całą długość jednym odepchnięciem od ściany. Chodź na śniadanie, potem jeszcze pogadamy.
- Czemu nie możemy gadać, chodząc po korytarzach? - spytałem go.
- To poprawczak, dzieciaku - przypomniał mi niepotrzebnie. Byłem tego świadomy. - Tu się liczy pozycja. Przez te lata, które tu jestem, zdobyłem całkiem niezłą i nie mam zamiaru jej tracić.
- A to, że mi wczoraj pomogłeś ci nie zniszczy opinii?
- Nie, tylko bardziej ją wzmocni. Szóstki mogą się czepiać, ale pozostali mnie bardzo za to szanują.
- Właściwie czemu każą mówić na siebie Szóstki?
- Nie wiem, nie pytałem. Dla mnie to może być nawet ich zbiorowy iloraz inteligencji - zaśmiał się otwierając drzwi. Natychmiast spoważniał. - Nie zadawaj tylu pytań, bo mnie coś skręca.
Potrząsnąłem głową rozbawiony jego zachowaniem. Gdy tylko zniknął za drzwiami, zeskoczyłem z łóżka i poszedłem zmienić ubranie. I tym razem Robin przygotował mi strój, ale bardziej odświętny. Białą koszulkę, czarne spodnie i czerwoną, matową marynarkę. A moje glany były wypolerowane. Co za gość? Niby wredny, ale naprawdę bardzo sympatyczny.
Poszedłem na stołówkę. Stolik Szóstek ominąłem szerokim łukiem, wziąłem sobie parę kanapek i dołączyłem do Robina, otoczonego przez chudych, słabych chłopców. Jedli spokojnie: oni gadali o czymś z podnieceniem, a Claude słuchał ich ze słabym uśmiechem na ustach. Usiadłem naprzeciw niego.
- O czym rozmawiacie? - spytałem chłopców. Spojrzeli na mnie przestraszeni, zerkając na Robina, który pokiwał głową, dając im do zrozumienia, że mogą ze mną rozmawiać.
- Dzisiaj jest dzień wizytacji - wyjaśnił mi niewysoki dwunastolatek. Poznałem, że to ten sam, który mi wczoraj pomógł. - Pewnie dlatego Robin się dzisiaj wystroił w swoje najlepsze ubrania - dodał chichocząc cichutko.
- Ktoś się z nim umawia? - zażartowałem, a oni pokiwali głowami.
- Dziewczyna. Ostatnio była u niego kilka miesięcy temu, więc nasz Robin co tydzień się tak stroi z nadzieją, że się spotkają - powiedział mały. Zirytowało mnie, że nie znam jego imienia, więc wygrzebałem je z pamięci Claude'a - Carter. Szatyn popatrzył na nas z ukosa i kazał nam się zamknąć i więcej nie mówić na ten temat. Coś mi się zdawało, że się zakochał, ale się nie odezwałem.
Do stołówki przyszedł jeden z tych strażników, co mnie przyprowadzili.
- Claude, twoja cizia już przyszła! - zawołał na całą salę. Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, a najgłośniej śmiały się Szóstki. Nawet ja i maluchy parsknęliśmy cicho z rozbawieniem. Tęczówki Robina zrobiły się szkarłatne. Zgrzytnął zębami z wściekłości, ale wstał spokojnie i z dumnie uniesioną głową przeszedł przez całą stołówkę. Nikomu nic po drodze nie zrobił. Dopiero, gdy zatrzymał się na sekundę przy strażniku rąbnął go z całej siły pięścią w twarz.
- Nie nazywaj jej cizią! - syknął jak rozjuszony kot. Mężczyzna zatoczył się i upadł ciężko na podłogę, trzymając się za nos, chociaż to warga mu krwawiła. Claude zniknął za drzwiami nawet nie zważając na zaskoczone i zbuntowane pomruki więźniów. Powoli wszyscy się przemieszczali do sali spotkań, aż w końcu na stołówce zostałem tylko ja. Siedziałem nad miską zimnego mleka z płatkami owsianymi i się w nie gapiłem jakby w oczekiwaniu na zbawienie. Skoro jestem bogiem, nie muszę jeść. Wstałem z ławy, żeby skierować się do drzwi. Zajrzałem do sali widzeń przez niewielkie okienko. W głównej hali ustawiono mnóstwo małych, okrągłych stolików, przy których w tej chwili kłębili się więźniowie i ich znajomi, którzy ich odwiedzali. Robin i jego koleżanka nie siedzieli, tylko stali tuż przy wyjściu. Dziewczyna była wysoka, a twarz zasłaniała kapturem. Widać było tylko usta i dwie błyszczące kropki zamiast oczu. Płaszcz miała ciemnogranatowy ozdobiony brokatem, przypominającym gwiazdy. Rozmawiała z Robinem spokojnie, a on coraz bardziej się trząsł. Z ruchu ich warg wyczytałem, że pyta go o opinię na jakiś temat, na co on odpowiada, że się zaczyna martwić.
- A co ty tu jeszcze robisz, Anubis? - spytał mnie Carter, który nie wiadomo skąd się przede mną pojawił.
- Nikt do mnie nie przyszedł - wzruszyłem ramionami, a chłopak zaśmiał się wesoło i wskazał palcem stolik najbliższy drzwiom, przy których staliśmy.
- Jak to nie? Tamta dwójka, co tam siedzi, czeka na ciebie i prosili, żebym cię przyprowadził - oświadczył Carter z szerokim uśmiechem. Już go nie słuchałem. Minąłem dzieciaka jak torpeda i dopadłem do stolika.
- Bata! Bastet! - ucieszyłem się szczerze, dosiadając się do nich. Patrzyli na mnie z niepokojem. - Co z wami?
- Fajnie, że nic ci nie jest - powiedział blondyn zachrypniętym głosem. Wyglądał na zmęczonego i miał podbite oko, a kotka najwyraźniej się z tego nabijała.
- Chciałbym powiedzieć to o tobie, ale wyglądasz strasznie - rzuciłem, na co Bastet się roześmiała.
- Próbował prowadzić mój motor - wyjaśniła wesołym tonem. Od razu spróbowałem to sobie wyobrazić, a to co mi z tego wyszło, tak mnie rozbawiło, że zacząłem się śmiać. Spojrzeli na mnie zaskoczeni. Potrząsnąłem głową, opanowując się natychmiast.
- Skąd wiedzieliście, że tutaj jestem? - zapytałem, zerkając ukradkiem na Robina, który właśnie tłumaczył coś swojej dziewczynie, machając gwałtownie rękami. Zaczęli odpowiadać jedno przez drugie, a ja się wyłączyłem, bo bardziej mnie zaciekawiło, że nieznajoma krzyknęła na Claudea, który zamknął się i skulił przestraszony. Niezłe widowisko szczerze powiedziawszy.
- An! - Bata szturchnął mnie w ramię, odrywając mnie od oglądania kłótni dwójki przy drzwiach. - Słuchasz nas czy się gapisz na tę małą księżniczkę w granatowej koszuli?
- Hm… gapię się - odparłem beznamiętnie. - Księżniczka nazywa się Robin Claude i jest tutaj najsympatyczniejszym gościem. Pomógł mi wczoraj z tutejszym gangiem.
- Mówiłam ci! - zawołała triumfalnie Bastet, wstając i wskazując oskarżycielsko na blondyna, który pokiwał głową. - Naprawdę Anubis dostał łomot od śmiertelników.
- Widziałaś to? - warknąłem zażenowany. - To się nie śmiej. Oni byli ogromni i dobrze o tym wiesz.
Ucichła, widząc, że jestem zdenerwowany. Coraz bardziej niepokoiło mnie rosnące napięcie między Robinem a jego rozmówczynią. Co dziwne, jedno oko miał ciemnoniebieskie jak jego koszula, zaś drugie było złote. Nie zrozumiałem, na czym polegają te zmiany kolorów jego oczu. Bata również się skupił na oczach Claudea i zmarszczył brwi jakby go coś zaniepokoiło. Za to Bastet jęknęła głucho, patrząc na płaszcz nieznajomej.
- To przecież… - zaczęła, ale w tym samym momencie oczy Robina zrobiły się wściekle czerwone, a on wrzasnął, że nikogo nie zostawi i wybiegł na podwórze więzienia. Wszyscy zamilkli patrząc w stronę dziewczyny z lekkim przestrachem. Nic sobie z tego nie zrobiła, tylko wyszła i zniknęła gdzieś za bramą.
- Dobra, młodzieży! - w drugich drzwiach pojawił się strażnik z opatrzonym nosem. Na jego widok parsknąłem cichym śmiechem, mimo że nie była to odpowiednia chwila. - Koniec wizytacji, do widzenia wszystkim. Następna okazja za tydzień!
Goście zaczęli wstawać i zmierzać ku wyjściu, ale moi przyjaciele nie nawet nie drgnęli. Nie ruszyli się ani o milimetr. Cały czas wpatrywali się w szklane drzwi, za którymi zniknął Robin. Sługus Seta podszedł do nas i wziął ich za ramiona, by wyprowadzić ich siłą. Zanim mu się to udało, Bata krzyknął do mnie, żebym był gotowy, kiedy przyjdzie czas. Nie załapałem, ale nie zdążyłem o nic zapytać, bo już ich nie było. Siedziałem na miejscu, dopóki na podwórzu wszyscy nie zajęli się własnymi sprawami. Wtedy dopiero wyszedłem na dwór, poszukać swojego współlokatora z celi.
Robina nie było na żadnym z boisk, do basenu pewnie wolał się nie zbliżać, a sprzęt z siłowni był zajęty przez innych pakerów niż Szóstki. Szatyna nie widać. Obszedłem cały teren więzienia dokoła chyba z dziesięć razy; odważyłem się nawet podejść do gangu i ich zapytać. Żaden mi nie odpowiedział, a Dan kazał mi spływać. Posłuchałem, bo nie miałem ochoty na kolejne bójki, zwłaszcza teraz, kiedy Claude mógł mieć dziwne pomysły. Trochę się o niego niepokoiłem, po tym jak mi pomógł. Każdy nastolatek, który kłóci się z ukochaną leci zaraz się zabić, więc musiałem szybko go znaleźć. Tylko weź się domyśl, gdzie się schowa taki skomplikowany człowiek, który bawi się z kolegą z celi w Jekylla i Hyde’a. Wymyśliłem! Jeśli lubi patrzeć w niebo to, gdzie będzie mieć lepszy widok niż na dachu? Pobiegłem na drogę pożarową i wbiegłem po schodach na sam szczyt budynku.
Tak jak myślałem, Robin siedział na brzegu wpatrzony w dal, a wiatr rozwiewał mu włosy. Myślał nad czymś intensywnie, ale zupełnie nie mogłem wedrzeć się do jego głowy. Jakby się przede mną blokował. Podszedłem do niego i usiadłem obok, popychając go lekko w ramię. Otworzył oczy, które teraz miały barwę lazuru - znaczy bardziej zimnej zieleni, ale podchodziło pod lazur. Był smutny. Znaczy Robin, ale kolor jego oczu też. Z resztą nieważne.
- Uratowałem ci skórę, więc odpowiedz mi szczerze - poprosił przenosząc wzrok na horyzont. Patrzył daleko poza mury więzienia. Kiwnąłem zachęcająco głową. - Czy podjąłeś kiedyś taką decyzję, której żałujesz do dzisiaj?
Zamyśliłem się.
- Tak - odparłem. - Choć właściwie żałuję nie decyzji, ale jej konsekwencji.
- Co za różnica? - nie zrozumiał.
- Chodzi o to, że moja decyzja była trafna i pomogła wielu ludziom, lecz na mnie i moich najbliższych sprowadziła nieszczęścia - wyjaśniłem najprościej jak się dało. Uśmiechnął się krzywo, kołysząc się delikatnie w przód i w tył. - A teraz, czy ja mogę zadać ci pytanie?
- Strzelaj.
- Nie zdziwiło cię, gdy w nocy powiedziałem ci, że moim ojcem jest Set, co oznacza, że wcześniej już o tym wiedziałeś. Pytanie brzmi: skąd? - uniosłem pytająco brwi, a on wybuchł trochę szalonym śmiechem. Jednak po minucie spoważniał. Jego oczy znowu stały się soczyście zielone.
- Nie jestem głupi, Anubisie - powiedział. - Od początku wiedziałem, że jesteś bogiem. Samo imię wiele mówi, a twoja twarz tylko potwierdza twoje pochodzenie.
- Kiedy wszyscy mnie zobaczyli, przestraszyli się. Wielu myślało, że zaraz ich wysadzę. A chwilę później mnie olewali i chcieli się ze mną bić. Skąd ta zmiana?
- Bali się, to fakt - przytaknął Robin z uśmiechem, zerkając w dół na kolegów z pudła. - Ale też chcieli, żebyś coś wysadził. Pragnęli wyjść na wolność i mieli nadzieję, że ty im pomożesz, lecz kiedy nic nie zrobiłeś, zwątpili. Przestali się bać i cię szanować.
- Czyli też wiedzieli, kim jestem, tak? - chciałem się upewnić, a jego to rozśmieszyło.
- Ty nadal nie rozumiesz, prawda? To nie jest zwykły poprawczak dla zbuntowanych nastolatków - oświadczył. - To więzienie dla magicznych, każdy tu ma moc. Dlatego strażnicy przyprowadzili cię tutaj. W dodatku to słudzy Seta, powinno cię to naprowadzić - uznał i zamilkł. Wzruszyłem ramionami. Spytałem go jeszcze, kim była dziewczyna, która go odwiedziła, lecz na to pytanie mi nie odpowiedział, tylko zachowywał się jakby go nie usłyszał. Siedzieliśmy na dachu, aż do zachodu słońca. Dopiero potem tuż przed siedemnastą zeszliśmy na obiad.
- Zastanawiasz się pewnie, czemu miałbym zabijać własnego tatę, nie? Wyjaśnię wszystko w jednym zdaniu: moim ojcem jest Set, egipski bóg chaosu i jakieś pół roku temu odebrał mi najlepszego przyjaciela. Nie zabił go jak na początku myślałem, ale odebrał mu wolną wolę. Wraz z Horusem - bogiem wojny - przejęli jego ciało i chcieli mnie zabić jego rękami. Kiedy im się nie udało, uciekli. Od tamtego czasu szukam przyjaciela.
- Wiesz, że obchodzi mnie to tyle, ile zeszłoroczny śnieg? - zapytał mój współlokator z celi znudzonym głosem. Skinąłem głową, chociaż byłem świadom, że tego nie widać. Leżałem na górnym posłaniu piętrowego łóżka, a on na dolnym. Robin znał już z grubsza całą moją historię i rzeczywiście nie wydawał się zainteresowany. Chociaż mnie coś zainteresowało, ale gdy tylko chciałem znowu coś powiedzieć, uprzedził mnie:
- Jeśli się zaraz nie zamkniesz, to wejdę na górę i własnoręcznie cię zamorduję - zagroził. Sprężyna skrzypnęła, kiedy obracał się na bok. Już więcej żaden z nas się nie odezwał. Ja się bałem Robina, a on nie chciał ze mną gadać. Wzruszyłem ramionami i spróbowałem zasnąć.
- Kocie! Wstawaj! - obudził mnie głos Robina. Usiadłem na materacu i przetarłem oczy. W pokoju było już jasno, słońce świeciło. Claude właśnie zapinał koszulę, stojąc przed lustrem. Poprawił jeszcze włosy i spojrzał na mnie.
- Czy możesz nie mówić do mnie “kocie”, Szczupaku? - poprosiłem specjalnie używając tego przezwiska, które wczoraj rzucił na niego Dan. Chciałem zobaczyć, czy Robin się wścieknie i jego oczy znowu zrobią się czerwone. Ale nic takiego się nie stało - wręcz przeciwnie. Uśmiechnął się zadowolony.
- Oczywiście, An - zgodził się bez oporów. Zdziwiło mnie to, bo nie wyglądał na takiego, co łatwo ustępuje. Zapytałem, skąd wzięło się jego przezwisko. - Gdy pierwszy raz poszedłem na basen, Szóstki chciały mnie zlać, ale uciekłem. Jednego rąbnąłem w twarz, a przed resztą znalazłem schronienie w wodzie. Zanurkowałem jak SZCZUPAK, więc rozumiesz. I przepłynąłem całą długość jednym odepchnięciem od ściany. Chodź na śniadanie, potem jeszcze pogadamy.
- Czemu nie możemy gadać, chodząc po korytarzach? - spytałem go.
- To poprawczak, dzieciaku - przypomniał mi niepotrzebnie. Byłem tego świadomy. - Tu się liczy pozycja. Przez te lata, które tu jestem, zdobyłem całkiem niezłą i nie mam zamiaru jej tracić.
- A to, że mi wczoraj pomogłeś ci nie zniszczy opinii?
- Nie, tylko bardziej ją wzmocni. Szóstki mogą się czepiać, ale pozostali mnie bardzo za to szanują.
- Właściwie czemu każą mówić na siebie Szóstki?
- Nie wiem, nie pytałem. Dla mnie to może być nawet ich zbiorowy iloraz inteligencji - zaśmiał się otwierając drzwi. Natychmiast spoważniał. - Nie zadawaj tylu pytań, bo mnie coś skręca.
Potrząsnąłem głową rozbawiony jego zachowaniem. Gdy tylko zniknął za drzwiami, zeskoczyłem z łóżka i poszedłem zmienić ubranie. I tym razem Robin przygotował mi strój, ale bardziej odświętny. Białą koszulkę, czarne spodnie i czerwoną, matową marynarkę. A moje glany były wypolerowane. Co za gość? Niby wredny, ale naprawdę bardzo sympatyczny.
Poszedłem na stołówkę. Stolik Szóstek ominąłem szerokim łukiem, wziąłem sobie parę kanapek i dołączyłem do Robina, otoczonego przez chudych, słabych chłopców. Jedli spokojnie: oni gadali o czymś z podnieceniem, a Claude słuchał ich ze słabym uśmiechem na ustach. Usiadłem naprzeciw niego.
- O czym rozmawiacie? - spytałem chłopców. Spojrzeli na mnie przestraszeni, zerkając na Robina, który pokiwał głową, dając im do zrozumienia, że mogą ze mną rozmawiać.
- Dzisiaj jest dzień wizytacji - wyjaśnił mi niewysoki dwunastolatek. Poznałem, że to ten sam, który mi wczoraj pomógł. - Pewnie dlatego Robin się dzisiaj wystroił w swoje najlepsze ubrania - dodał chichocząc cichutko.
- Ktoś się z nim umawia? - zażartowałem, a oni pokiwali głowami.
- Dziewczyna. Ostatnio była u niego kilka miesięcy temu, więc nasz Robin co tydzień się tak stroi z nadzieją, że się spotkają - powiedział mały. Zirytowało mnie, że nie znam jego imienia, więc wygrzebałem je z pamięci Claude'a - Carter. Szatyn popatrzył na nas z ukosa i kazał nam się zamknąć i więcej nie mówić na ten temat. Coś mi się zdawało, że się zakochał, ale się nie odezwałem.
Do stołówki przyszedł jeden z tych strażników, co mnie przyprowadzili.
- Claude, twoja cizia już przyszła! - zawołał na całą salę. Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, a najgłośniej śmiały się Szóstki. Nawet ja i maluchy parsknęliśmy cicho z rozbawieniem. Tęczówki Robina zrobiły się szkarłatne. Zgrzytnął zębami z wściekłości, ale wstał spokojnie i z dumnie uniesioną głową przeszedł przez całą stołówkę. Nikomu nic po drodze nie zrobił. Dopiero, gdy zatrzymał się na sekundę przy strażniku rąbnął go z całej siły pięścią w twarz.
- Nie nazywaj jej cizią! - syknął jak rozjuszony kot. Mężczyzna zatoczył się i upadł ciężko na podłogę, trzymając się za nos, chociaż to warga mu krwawiła. Claude zniknął za drzwiami nawet nie zważając na zaskoczone i zbuntowane pomruki więźniów. Powoli wszyscy się przemieszczali do sali spotkań, aż w końcu na stołówce zostałem tylko ja. Siedziałem nad miską zimnego mleka z płatkami owsianymi i się w nie gapiłem jakby w oczekiwaniu na zbawienie. Skoro jestem bogiem, nie muszę jeść. Wstałem z ławy, żeby skierować się do drzwi. Zajrzałem do sali widzeń przez niewielkie okienko. W głównej hali ustawiono mnóstwo małych, okrągłych stolików, przy których w tej chwili kłębili się więźniowie i ich znajomi, którzy ich odwiedzali. Robin i jego koleżanka nie siedzieli, tylko stali tuż przy wyjściu. Dziewczyna była wysoka, a twarz zasłaniała kapturem. Widać było tylko usta i dwie błyszczące kropki zamiast oczu. Płaszcz miała ciemnogranatowy ozdobiony brokatem, przypominającym gwiazdy. Rozmawiała z Robinem spokojnie, a on coraz bardziej się trząsł. Z ruchu ich warg wyczytałem, że pyta go o opinię na jakiś temat, na co on odpowiada, że się zaczyna martwić.
- A co ty tu jeszcze robisz, Anubis? - spytał mnie Carter, który nie wiadomo skąd się przede mną pojawił.
- Nikt do mnie nie przyszedł - wzruszyłem ramionami, a chłopak zaśmiał się wesoło i wskazał palcem stolik najbliższy drzwiom, przy których staliśmy.
- Jak to nie? Tamta dwójka, co tam siedzi, czeka na ciebie i prosili, żebym cię przyprowadził - oświadczył Carter z szerokim uśmiechem. Już go nie słuchałem. Minąłem dzieciaka jak torpeda i dopadłem do stolika.
- Bata! Bastet! - ucieszyłem się szczerze, dosiadając się do nich. Patrzyli na mnie z niepokojem. - Co z wami?
- Fajnie, że nic ci nie jest - powiedział blondyn zachrypniętym głosem. Wyglądał na zmęczonego i miał podbite oko, a kotka najwyraźniej się z tego nabijała.
- Chciałbym powiedzieć to o tobie, ale wyglądasz strasznie - rzuciłem, na co Bastet się roześmiała.
- Próbował prowadzić mój motor - wyjaśniła wesołym tonem. Od razu spróbowałem to sobie wyobrazić, a to co mi z tego wyszło, tak mnie rozbawiło, że zacząłem się śmiać. Spojrzeli na mnie zaskoczeni. Potrząsnąłem głową, opanowując się natychmiast.
- Skąd wiedzieliście, że tutaj jestem? - zapytałem, zerkając ukradkiem na Robina, który właśnie tłumaczył coś swojej dziewczynie, machając gwałtownie rękami. Zaczęli odpowiadać jedno przez drugie, a ja się wyłączyłem, bo bardziej mnie zaciekawiło, że nieznajoma krzyknęła na Claudea, który zamknął się i skulił przestraszony. Niezłe widowisko szczerze powiedziawszy.
- An! - Bata szturchnął mnie w ramię, odrywając mnie od oglądania kłótni dwójki przy drzwiach. - Słuchasz nas czy się gapisz na tę małą księżniczkę w granatowej koszuli?
- Hm… gapię się - odparłem beznamiętnie. - Księżniczka nazywa się Robin Claude i jest tutaj najsympatyczniejszym gościem. Pomógł mi wczoraj z tutejszym gangiem.
- Mówiłam ci! - zawołała triumfalnie Bastet, wstając i wskazując oskarżycielsko na blondyna, który pokiwał głową. - Naprawdę Anubis dostał łomot od śmiertelników.
- Widziałaś to? - warknąłem zażenowany. - To się nie śmiej. Oni byli ogromni i dobrze o tym wiesz.
Ucichła, widząc, że jestem zdenerwowany. Coraz bardziej niepokoiło mnie rosnące napięcie między Robinem a jego rozmówczynią. Co dziwne, jedno oko miał ciemnoniebieskie jak jego koszula, zaś drugie było złote. Nie zrozumiałem, na czym polegają te zmiany kolorów jego oczu. Bata również się skupił na oczach Claudea i zmarszczył brwi jakby go coś zaniepokoiło. Za to Bastet jęknęła głucho, patrząc na płaszcz nieznajomej.
- To przecież… - zaczęła, ale w tym samym momencie oczy Robina zrobiły się wściekle czerwone, a on wrzasnął, że nikogo nie zostawi i wybiegł na podwórze więzienia. Wszyscy zamilkli patrząc w stronę dziewczyny z lekkim przestrachem. Nic sobie z tego nie zrobiła, tylko wyszła i zniknęła gdzieś za bramą.
- Dobra, młodzieży! - w drugich drzwiach pojawił się strażnik z opatrzonym nosem. Na jego widok parsknąłem cichym śmiechem, mimo że nie była to odpowiednia chwila. - Koniec wizytacji, do widzenia wszystkim. Następna okazja za tydzień!
Goście zaczęli wstawać i zmierzać ku wyjściu, ale moi przyjaciele nie nawet nie drgnęli. Nie ruszyli się ani o milimetr. Cały czas wpatrywali się w szklane drzwi, za którymi zniknął Robin. Sługus Seta podszedł do nas i wziął ich za ramiona, by wyprowadzić ich siłą. Zanim mu się to udało, Bata krzyknął do mnie, żebym był gotowy, kiedy przyjdzie czas. Nie załapałem, ale nie zdążyłem o nic zapytać, bo już ich nie było. Siedziałem na miejscu, dopóki na podwórzu wszyscy nie zajęli się własnymi sprawami. Wtedy dopiero wyszedłem na dwór, poszukać swojego współlokatora z celi.
Robina nie było na żadnym z boisk, do basenu pewnie wolał się nie zbliżać, a sprzęt z siłowni był zajęty przez innych pakerów niż Szóstki. Szatyna nie widać. Obszedłem cały teren więzienia dokoła chyba z dziesięć razy; odważyłem się nawet podejść do gangu i ich zapytać. Żaden mi nie odpowiedział, a Dan kazał mi spływać. Posłuchałem, bo nie miałem ochoty na kolejne bójki, zwłaszcza teraz, kiedy Claude mógł mieć dziwne pomysły. Trochę się o niego niepokoiłem, po tym jak mi pomógł. Każdy nastolatek, który kłóci się z ukochaną leci zaraz się zabić, więc musiałem szybko go znaleźć. Tylko weź się domyśl, gdzie się schowa taki skomplikowany człowiek, który bawi się z kolegą z celi w Jekylla i Hyde’a. Wymyśliłem! Jeśli lubi patrzeć w niebo to, gdzie będzie mieć lepszy widok niż na dachu? Pobiegłem na drogę pożarową i wbiegłem po schodach na sam szczyt budynku.
Tak jak myślałem, Robin siedział na brzegu wpatrzony w dal, a wiatr rozwiewał mu włosy. Myślał nad czymś intensywnie, ale zupełnie nie mogłem wedrzeć się do jego głowy. Jakby się przede mną blokował. Podszedłem do niego i usiadłem obok, popychając go lekko w ramię. Otworzył oczy, które teraz miały barwę lazuru - znaczy bardziej zimnej zieleni, ale podchodziło pod lazur. Był smutny. Znaczy Robin, ale kolor jego oczu też. Z resztą nieważne.
- Uratowałem ci skórę, więc odpowiedz mi szczerze - poprosił przenosząc wzrok na horyzont. Patrzył daleko poza mury więzienia. Kiwnąłem zachęcająco głową. - Czy podjąłeś kiedyś taką decyzję, której żałujesz do dzisiaj?
Zamyśliłem się.
- Tak - odparłem. - Choć właściwie żałuję nie decyzji, ale jej konsekwencji.
- Co za różnica? - nie zrozumiał.
- Chodzi o to, że moja decyzja była trafna i pomogła wielu ludziom, lecz na mnie i moich najbliższych sprowadziła nieszczęścia - wyjaśniłem najprościej jak się dało. Uśmiechnął się krzywo, kołysząc się delikatnie w przód i w tył. - A teraz, czy ja mogę zadać ci pytanie?
- Strzelaj.
- Nie zdziwiło cię, gdy w nocy powiedziałem ci, że moim ojcem jest Set, co oznacza, że wcześniej już o tym wiedziałeś. Pytanie brzmi: skąd? - uniosłem pytająco brwi, a on wybuchł trochę szalonym śmiechem. Jednak po minucie spoważniał. Jego oczy znowu stały się soczyście zielone.
- Nie jestem głupi, Anubisie - powiedział. - Od początku wiedziałem, że jesteś bogiem. Samo imię wiele mówi, a twoja twarz tylko potwierdza twoje pochodzenie.
- Kiedy wszyscy mnie zobaczyli, przestraszyli się. Wielu myślało, że zaraz ich wysadzę. A chwilę później mnie olewali i chcieli się ze mną bić. Skąd ta zmiana?
- Bali się, to fakt - przytaknął Robin z uśmiechem, zerkając w dół na kolegów z pudła. - Ale też chcieli, żebyś coś wysadził. Pragnęli wyjść na wolność i mieli nadzieję, że ty im pomożesz, lecz kiedy nic nie zrobiłeś, zwątpili. Przestali się bać i cię szanować.
- Czyli też wiedzieli, kim jestem, tak? - chciałem się upewnić, a jego to rozśmieszyło.
- Ty nadal nie rozumiesz, prawda? To nie jest zwykły poprawczak dla zbuntowanych nastolatków - oświadczył. - To więzienie dla magicznych, każdy tu ma moc. Dlatego strażnicy przyprowadzili cię tutaj. W dodatku to słudzy Seta, powinno cię to naprowadzić - uznał i zamilkł. Wzruszyłem ramionami. Spytałem go jeszcze, kim była dziewczyna, która go odwiedziła, lecz na to pytanie mi nie odpowiedział, tylko zachowywał się jakby go nie usłyszał. Siedzieliśmy na dachu, aż do zachodu słońca. Dopiero potem tuż przed siedemnastą zeszliśmy na obiad.
piątek, 11 października 2013
"Kot & Szczupak" (Anubis)
Nie pamiętam już jak długo się wyrywałem, wiłem i szarpałem. Krzyczałem, przeklinałem, rzucałem zaklęcia, ale nic nie pomagało. Po odciągnięciu mnie od Baty oraz Bastet, słudzy Seta powlekli mnie do radiowozu mimo całego mojego oporu. Wrzucili mnie do wozu, gdzie nic nie działało. Żadna moja moc. Odebrali mi różdżkę oraz neczeri. Nie zdążyłem go oddać przyjaciołom. Rzucałem się po swoim ruchomym więzieniu. Uderzałem pięściami o szyby, ale były kuloodporne, więc niewiele zdziałałem poza nabiciem sobie kilku siniaków.
Jechaliśmy tak długo, że zdążyłem całkowicie opaść z sił. Bolały mnie kostki i głowa. Usiadłem zrezygnowany na siedzeniu i rąbnąłem głową w oparcie. Szykowałem się na pewną śmierć. Żałowałem, że nie ma ze mną nikogo, kto mógłby mnie strzelić w twarz za takie użalanie się nad sobą. Wiedziałem, że nie mogę tego robić, a jednak tak robiłem. Jęczałem nad własnym, beznadziejnym losem, który zgotował mi kolejną szansę na pożegnanie się z życiem. Pewnie Thalia lub Aker powiedzieliby, że tyle razy już umierałem, aż zrobiło się to nudne i nie powinienem się martwić, tylko działać. To pewnie byłoby najlepsze wyjście, ale to czerwonowłosy dureń potrafił uciec z pilnie strzeżonego więzienia, a nie ja. Może, kiedy będą mnie wyprowadzać z samochodu, mógłbym spróbować im zwiać. Dobry pomysł jak na razie. Gorzej będzie z jego realizacją. Rozśmieszyło mnie, gdy spróbowałem sobie wyobrazić jak biję się ze strażnikami, usiłując uciec. Wtedy było ich dwóch i nie dałem rady, a jeśli teraz będzie ich więcej? W życiu sobie nie poradzę! Skąd u mnie ten pesymizm? Przecież jakiś czas temu pokonałem czterech żołnierzy na raz, potem mumie i lwa, czemu teraz nie miałbym wygrać? Może dlatego, że nie mam różdżki? Na dziób Horusa! Zacząłem panikować, o co tu chodzi? Ah!!! Złapałem się za głowę i usiadłem w kącie, próbując myśleć racjonalnie.
Okay, spróbuję ucieczki. A jak nie wyjdzie to trudno - wymyślę coś innego. Nie spodziewam się, że może czekać mnie jakaś o wiele cięższa walka niż szarpanina ze sługami Seta.
Radiowóz zatrzymał się, gwałtownie szarpiąc. Spod opon wydobył się pisk, dym i zapach palonej gumy. Wyjrzałem przez tylną szybę i zobaczyłem na asfalcie cztery przecinające się czarne ślady kół. Nieźle musieli przycisnąć hamulce. Następnym razem ja prowadzę samochód, a nie Bata. Choćby jako jedyny człowiek na świecie miał prawo jazdy, nie dam mu siedzieć za kierownicą. Zwłaszcza jakbyśmy mieli się z kimś ścigać. O tak! Szybka jazda to mój żywioł. Dlatego kocham motor Bastet. Jak już ucieknę, to zwinę jej tę maszynkę. Albo poproszę, żeby zmontowała dla mnie drugą. Jeny, czemu w ciężkich sytuacjach zaczynam bredzić?
Na przednich siedzeniach nikogo nie było, chociaż nie słyszałem, żeby wysiadali. Drzwi obok mnie się otworzyły i zobaczyłem za nimi sześciu żołnierzy. Wysiadłem po dobroci, grzecznie, bez pośpiechu. Od razu ujęli mnie za ramiona i skuli nadgarstki kajdankami, więc plan pobicia ich odpadł natychmiast, bo nawet gdyby udało mi się pokonać dwóch - może trzech - to reszta natychmiast mnie unieszkodliwi. Po tym jak upewnili się, że nie mogę poruszać rękami, trzymał mnie tylko jeden za kark. Zmieniłem zdanie - skoro trzyma mnie jeden, to dam radę. Poderwałem ręce w górę i uderzyłem go łokciem w szczękę. Pozostali w sekundę zareagowali i skoczyli w moim kierunku. Uniknąłem ataku dwóch, a trzeciego kopnąłem mocno w krzyż, gdy mnie minął. Dwóch pozostałych cofnęło się z przestrachem. Czterej leżeli na betonie obok samochodu. Nie, to nie mogło być takie proste. Ruszyłem biegiem przed siebie w kierunku rzadkich drzew i krzewów. Z każdą chwilą były coraz bliżej mnie, ale w połowie drogi między autem a roślinami usłyszałem wściekłe ujadanie psów i dźwięk przeładowywania pistoletów. Przyspieszyłem. W pewnym momencie wyłożyłem się na ziemi, a potem poczułem na sobie ciężar. Kątem oka zerknąłem w górę. Leżały na mnie dwa ogromne dogi z przekrwionymi oczami i obnażonymi kłami. Ich ślina i piana kapały mi na kark. Czyli jednak to nie było proste. Teraz również bolał mnie kręgosłup i boleśnie otarte łokcie. Dopadli do mnie kolejni strażnicy, podnieśli mnie, po czym każdy po kolei uderzał mnie w twarz lub ramię.
- I co? Warto tak ryzykować, synu Seta? - zapytał wrednie jeden z nich, najwyższy rangą z plakietką “Sierżant Brown“. - Przywyknij, że za każdą próbę ucieczki będziemy cię tak karać. Więc lepiej tego nie rób. A teraz chodź, przedstawimy cię twoim ziomkom.
Inni strażnicy parsknęli wstrętnym śmiechem. Ślina niektórych z nich trafiła mnie w twarz. Z obrzydzeniem powstrzymałem wzdrygnięcie, zacisnąłem usta i próbowałem ignorować ciepłą ciecz na plecach i policzkach. Jeśli jeszcze kiedyś mi ktoś tak zrobi, to wezmę pierwszą z brzegu rzecz i rozłupię mu głowę. Prowadzili mnie w pięciu. Już nie popełnią błędu jakim było pozostawienie mnie pod nadzorem tylko jednego, który pewnie teraz siedział u lekarza, żeby mu nastawili złamany nos. Prychnąłem z pogardą, ale tak cicho, że żołnierze nic nie usłyszeli.
Droga od radiowozu do mojego przyszłego domu była długa. Mijaliśmy dziesiątki uschniętych drzew, żwirowych alejek, a w oddali widziałem wysoki, gruby mur z drutem kolczastym. Co parę metrów dostrzegałem dobrej marki kamerę. Niezły tu monitoring mają. Między mną a murem ustawione były kojce, a w nich kolejne dogi. Wszystkie wyglądały jak chore na wściekliznę.
Po jakimś czasie minęliśmy jakąś wielką bramę. Za nią rozciągały się boiska do wszelkich sportów: kort tenisowy, murawa do piłki nożnej, siatka do siatkówki i takie różne. Obok błyszczała się woda z długiego, szerokiego basenu, a dalej były ustawione nowoczesne sprzęty jak na siłowni. Wszędzie siedzieli, pływali, grali, biegali, ćwiczyli chłopcy mniej więcej w moim wieku. Żaden z nich nie miał na sobie koszulki i wszyscy szpanowali umięśnionymi klatami. Wytrenowani byli. Kiedy strażnicy prowadzili mnie przez główny plac przestali zajmować się swoimi sprawami i gapili się na moją twarz. Czerwoną, poobijaną. Wbiłem wzrok w ziemię. Byłem pewien, że na spojrzeniach się nie skończy jeśli mnie poznają. Rozległo się wycie syren. Więźniowie biegiem ruszyli do ogromnego budynku, który wznosił się przede mną. Jejku, chcieli mnie tu zamknąć! Lepsze to niż śmierć. Odetchnąłem z ulgą.
Hala, do której wprowadzili mnie strażnicy, była większa niż się spodziewałem. Tylko była… cała z metalu. Ci chłopcy z placu ustawili się w zbitej grupie. Chyba się obawiali, że zaraz wybuchnę jakimś ogromnym płomieniem i ich wszystkich wybiję. Skuliłem ramiona.
- Hej, moje słodziaczki! - zawołał sierżant Brown. - Przedstawiam wam więźnia numer 19904, Anubisa. Zamieszkasz w celi 666. Razem z Robinem Claudem. Claude, wystąp!
Z tłumu zaniepokojonych chłopaków wyszedł jeden jedyny, który miał znudzoną minę. Wyglądał na normalnego, zrównoważonego chłopaka, ale gdy na mnie spojrzał, przeszedł mnie prąd. Jego oczy zmieniały kolor. Z początku miały barwę soczystej zieleni jak trawa w lecie, a w chwili, w której zwrócił ku mnie spojrzenie zmieniły się w elektrycznie niebieskie sople lodu. Zacisnął usta w jedną, białą, wąską kreskę i przyglądał mi się uważnie. Skanował mnie. Jego wzrok parzył i mroził jednocześnie, a ja czułem się jakby wwiercał się we mnie zimnymi oczami i starał się wyciąć we mnie dziurę na wylot. Przeraziłem się - nikt nigdy wcześniej tak na mnie nie zadziałał. Nawet Aker i Set, a do tej pory jedynie oni umieli mnie przestraszyć. Ten chłopak był groźny i niezwykle potężny. Tylko dzięki opadającym mu na oczy brązowym włosom, udało mi się wytrzymać jego straszne spojrzenie. Były krótkie, ścięte do połowy policzka wzdłuż konturów twarzy, a z tyłu głowy bardziej potargane. Jedynie niesforne kosmyki przesłaniały mu widok. Nie wyglądał na specjalnie napakowanego, bo był szczupły, ale jego ręce były jak małe pytony. Z postawy łatwo wywnioskowałem, że jest wyjątkowo dumnym, poważnym, prostolinijnym człowiekiem. Jako jedyny miał na sobie koszulę. Ciemnogranatową, sięgającą do połowy uda, rozpiętą na klacie i przy pasku czarnych skórzanych, luźnych spodni.
Wydawało mi się, że godzinę trwało zanim Robin skinął na mnie głową i kazał mi iść za sobą. Ruszyłem powoli patrząc w podłogę. Nie sprawdzałem, czy się za mną ogląda, ale w to wątpiłem. Rąbnąłem twarzą w ścianę, kiedy szatyn skręcił w lewo. Podniosłem się z podłogi, zerkając wymownie na swoje skute nadgarstki. Claude obrócił się i prychnął z pogardą, po czym ruszył dalej. Otworzył trzecie z prawej drzwi w korytarzu X i wpuścił mnie przodem. To była nasza cela. Podłoga była lśniąco biała, a ściany szarawe, ale to swoją drogą. W oknie wstawiono kraty.
- Siadaj, dzieciaku - polecił Robin, kucając przy piętrowym łóżku. Wyciągnął spod niego niewielką skrzyneczkę z drewna. Wyglądała na ręcznie rzeźbioną, ale nie potrafiłem rozpoznać znaków, które na niej wyryto. Wyglądały znajomo, mimo to nic nie zrozumiałem. - Wszystkim tutaj musiałem pomagać z kajdankami, więc nie dziękuj. Nie jesteś wyjątkiem, kocie. Nowi to dla mnie chleb powszedni, robię za przewodnika.
- Okay - mruknąłem tylko wyciągając ręce do przodu. Robin wyciągnął ze skrzynki metalową wsuwkę oraz widelec, który chyba podwędził ze stołówki. Uklęknął przede mną i zaczął majstrować przy dziurce od klucza. Po kilku minutach łańcuch opadł na podłogę. Kazał nie dziękować, więc tego nie zrobiłem.
- Zanim cię zostawię, musisz wiedzieć kilka rzeczy: śniadanie jest o szóstej trzydzieści, obiad o siedemnastej, a kolacja o dwudziestej trzeciej. Na to pierwsze radzę ci się nie spóźniać, jeśli nie chcesz chodzić głodny całe dnie. Co jeszcze? A tak: nie podskakuj, bo jeszcze możesz uderzyć się o sufit. Albo raczej o pięść jakiegoś mięśniaka. Jak masz jakieś pytania, to nie do mnie z tym.
Na sekundę mnie zatkało, a potem Robin wyszedł i zostawił mnie samego, siedzącego na łóżku w celi. Pokój był spoko. Duży i miał nawet kilka roślinek w rogu. Okno było ogromne, można było je otworzyć i siąść na parapecie, opierając się o kraty. Było też biurko z lampką nocną, a nad nim wisiała tablica korkowa, zapełniona kartkami z mapami nieba, ustawieniem gwiazd i planet. Mój nowy współlokator najwyraźniej interesował się astronomią. Fakt ten potwierdzał teleskop stojący obok drugich drzwi. Te, którymi weszliśmy były z tytanu, a te, które zauważyłem zrobiono z drewna i pomalowano na biało. Wstałem z łóżka, żeby sprawdzić, co za nimi jest. I co było? Wielka, piękna łazienka z ogromną wanną z hydromasażem i jacuzzi. Dziwne, że w poprawczaku dają taki nowoczesny, luksusowy sprzęt. Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na zegar powieszony na ścianie. Dochodziła druga po południu, a ja nie miałem co robić. Postanowiłem pójść na basen. Podniosłem kajdanki z podłogi, rzuciłem je na górne łóżko, po czym wyszedłem z celi.
Trochę błądziłem po więzieniu, nie mogąc trafić do wyjścia, ale na szczęście spotkałem niewielkiego chłopca młodszego ze dwa lata od Thalii, który wyjaśnił mi jak dojść do drzwi. Podziękowałem mu i poszedłem dalej. W końcu udało mi się dotrzeć do celu. Wyszedłem na podwórze. Teraz już nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. Tylko kilku nastolatków spojrzało na mnie spode łba i wróciło do ćwiczeń. Na korcie tenisowym siedziało paru z nich, patrząc jak dwóch gra, a trzeci sędziuje. Właśnie wynikła jakaś awantura, chyba dlatego, że był aut. Wolałem się w to nie mieszać - Robin zabronił, a wydawało mi się, że chłopak wie, co mówi. Na boiskach też było pełno; wysocy grali w kosza, a niżsi i bardziej krępi kopali piłkę na murawie. Za to do sprzętu z siłowni ustawiła się cholernie długa kolejka - skąd tu tyle dzieciaków? Nad basenem i w wodzie siedziało siedmiu lub ośmiu najbardziej napakowanych kolesi jakich w życiu widziałem, a widziałem wielu. Aker, Bata oraz Horus do tej pory byli największymi pakerami, których spotkałem. Ale ci ich przerośli. Normalny człowiek natychmiast by się wycofał, ale nie ja. Postawiłem sobie za cel, żeby popływać, więc pójdę popływać.
Zauważyli, że się do nich zbliżam. Trzech szybko wstało i zablokowało mi drogę.
- Czego tutaj szukasz, kocie? - zapytał tubalnym głosem najwyższy z nich. - Nowym nie wolno korzystać z basenu. Jeszcze jakieś zarazki ciemnoty zostaną w wodzie.
- Heh! A po tobie to niby będzie czysto? - rzuciłem rozbawiony jego tekstem. Był żałosny, a mi udało się go wkurzyć jednym zdaniem. Skrzyżowałem ramiona na klatce piersiowej i uniosłem brwi. - Chociaż może racja, że tobie woda przyda się bardziej niż mnie. Tylko moja rada jest taka: użyj mydła, to ci pomoże na ten ohydny smród.
- Szczekasz, kotku? Ciekawe. Chłopaki! Mamy tu szczekającego kociaka, pobawimy się z nim? - zawołał do pozostałych, którzy zostali w basenie. Wyszli natychmiast i ustawili się wokół mnie w kółeczku. Im bardziej je zacieśniali, tym goręcej mi się robiło.
- Chcecie zabawy? - spytałem niewinnie z miłym uśmiechem. - To ja mam fajny pomysł. Zagrajmy w “Gdzie jest moja szczoteczka?” lub “Czy ktoś widział pastę do zębów?”. To na pewno zabawne. I bardzo pouczające.
- No, taki z ciebie chojrak? - parsknął na mnie śliną kolejny gigant. Strzelił kostkami w dłoniach i karkiem, uśmiechając się podle. Miał żółte zęby. Naprawdę by mu się dentysta przydał. - Pokaż, maluchu, na co cię stać! - wyzwał mnie na pojedynek. Ludzie mnie rozwalają! Chcą bić się ze mną, nie wiedząc, z kim mają do czynienia. To zaraz policzymy żeberka tego wielkoluda. Podwinąłem rękawy bluzy, ukazując kolegom z basenu swoje ładnie wyrzeźbione mięśnie ramion.
- No, no! Kotek jest pakerem! - zadrwił ten, który odezwał się do mnie jako pierwszy. Pozostali zagwizdali z podziwem, ale wyczuwałem sarkazm w ich głosach. - Dawaj. Pokaż mu, Dan!
Wredny Dan uśmiechnął się szeroko do swoich kumpli, którzy rozsunęli się dając nam miejsce do popisu. Pozostali więźniowie zostawili swoje rozrywki i zebrali się wokół nas. Widać już od dawna nikt nie tłukł się z “basenowymi potworami”. Dan zdjął koszulkę, co mnie nieco otrzeźwiło, bo w porównaniu z nim byłem jak rodzynka przy człowieku. Za późno, żeby się wycofać. Rozejrzałem się w poszukiwaniu Robina, ale jego gdzieś wcięło. Zanim się zorientowałem dostałem w twarz i runąłem na beton. Szkoda, że nie poleciałem metr dalej - tam była trawa. Spróbowałem się podnieść, ale nie zdążyłem. Dan kopnął mnie z całej siły w żołądek. Przez chwilę poczułem się jak wtedy, gdy Aker mnie walną przy spotkaniu w pałacu Seta. Zawirowało mi przed oczami. Mięśniak podniósł mnie za przód koszulki, tak, że nie dotykałem stopami ziemi. Przyduszał mnie. Kopnąłem go z całej siły w klatę. Odsunął się zaskoczony i mnie puścił. Znowu się na mnie zamachnął. Tym razem jednak zdołałem zatrzymać cios i odparować. Trafiłem go pięścią w nos. Zaczął krwawić. Zdziwiło mnie, że żaden ze strażników nie reaguje. Najwyraźniej było im obojętne, czy się nawzajem wykończymy. Dan się wściekł. Uderzył mnie z główki w czoło i znowu mnie podniósł, trzymając za kostki do góry nogami. Kopnął mnie kolanem z twarz. Powstrzymałem się od krzyku. Przez krew spływającą mi na oczy widziałem jak Dan kolejny raz podnosi pięść. Zacisnąłem powieki szykując się na uderzenie łamiące mi żebra, ale zamiast tego mięśniak puścił mnie i wylądowałem na karku. Cud, że sobie nic nie złamałem. Podparłem się na ręce, kierując wzrok na swojego oprawcę, a ten w tym czasie wyrywał sobie z nadgarstka drewniany brzeszczot. Pozostali cofnęli się z przerażeniem i zaskoczeniem malującymi się na twarzach. Wredny Dan odrzucił ostrze na bok. Obrócił się w stronę, z której nadleciało.
- Claude! - ryknął cały czerwony na twarzy od krwi i wściekłości. - Nie mieszaj się w to, Szczupaku!
- Zostaw kota w spokoju! - rozkazał spokojnym tonem Robin, nie zaszczycając mnie spojrzeniem. - Wiem, że zachowuje się jak książę, ale traktujmy go jak księżniczkę. Sam rozumiesz, Dan: dziewczyn to nawet kwiatkiem.
- Zabieraj to ścierwo z moich oczu, Claude - warknął Dan odchodząc i trzymając się za ranny nadgarstek. Robin rozgonił pozostałe towarzystwo, po czym gwałtownym szarpnięciem podniósł mnie z betonu. Nieźle musiałem go wnerwić, że tak brutalnie się ze mną obchodził. Prawie jak Dan, tylko jednak bardziej bałem się oberwać od Robina.
W milczeniu odprowadził mnie do celi, gdzie pchnął mnie na krzesło i zajrzał do niewielkiej szafy, stojącej w rogu. Rzucił mi z niej czarny podkoszulek oraz nowe jeansy, po czym kazał mi iść się wykąpać. Zrobiłem to w parę minut, bo strasznie mnie piekło, gdy woda zalewała moje rany. Miałem dużo otarć do krwi, ale najbardziej bolała mnie twarz. Wróciłem do “sypialni”, trzymając brudne ubrania pod pachą. Claude wyrwał mi je, wrzucił do kosza na śmieci, a potem wyciągnął z kieszeni zapałki i podpalił moje stare ciuchy. Wyglądał jak za pierwszym razem - był spokojny, ale jego oczy miały barwę rubinów. Wpatrzył się w ogień, oddychając równo. Z każdym uderzeniem serca kolor źrenic jaśniał i zmieniał się na zielony.
- Przypomnij mi, co ci mówiłem? - odezwał się po długim milczeniu.
- Żebym nie podskakiwał - mruknąłem cicho.
- A co zrobiłeś?
- Podskakiwałem - westchnąłem. - Dziękuję, że mi pomogłeś - dodałem starając się uśmiechnąć i go rozbawić. Już rozumiem, jak czuli się pozostali, gdy mnie poznali.
- Nie dziękuj - prychnął nieco histerycznie szatyn. - Każdy świeżak tak kończy. Nie jesteś wyjątkowy.
- Ale to ty mnie uratowałeś.
- Pomagam wszystkim nowym.
- Bo wiesz jak się czują? - spytałem, przekrzywiając głowę. Zaśmiał się głośno i odwrócił twarz w moją stronę. Teraz wyglądał na zadowolonego. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i mi ją rzucił, żebym wytarł krew z nosa.
- Ja? Żartujesz sobie? Nigdy mi się tak nie dostało - oświadczył z dumą. - Wiele razy pakowałem się w burdy tak jak ty, ale zawsze wychodziłem z nich cało.
- Taki dobry z ciebie wojownik?
- Raczej sprytny - poprawił mnie. - Umiem sobie radzić, to żaden wyczyn.
Siedzieliśmy w pokoju rozmawiając jak starzy przyjaciele. O piątej poszliśmy na stołówkę, gdzie znowu stał się cichy i zimny. Zjedliśmy więc w milczeniu. Po obiedzie zamknęliśmy się w celi po raz kolejny. Na kolację się nie udaliśmy. Gdy tylko zrobiło się ciemno, Robin kazał mi położyć się do łóżka i iść spać, a sam usiadł na parapecie przy otwartym oknie. Patrzył w gwiazdy bardzo długo. Koło pierwszej wrócił na poduszkę i poszedł spać.
Jechaliśmy tak długo, że zdążyłem całkowicie opaść z sił. Bolały mnie kostki i głowa. Usiadłem zrezygnowany na siedzeniu i rąbnąłem głową w oparcie. Szykowałem się na pewną śmierć. Żałowałem, że nie ma ze mną nikogo, kto mógłby mnie strzelić w twarz za takie użalanie się nad sobą. Wiedziałem, że nie mogę tego robić, a jednak tak robiłem. Jęczałem nad własnym, beznadziejnym losem, który zgotował mi kolejną szansę na pożegnanie się z życiem. Pewnie Thalia lub Aker powiedzieliby, że tyle razy już umierałem, aż zrobiło się to nudne i nie powinienem się martwić, tylko działać. To pewnie byłoby najlepsze wyjście, ale to czerwonowłosy dureń potrafił uciec z pilnie strzeżonego więzienia, a nie ja. Może, kiedy będą mnie wyprowadzać z samochodu, mógłbym spróbować im zwiać. Dobry pomysł jak na razie. Gorzej będzie z jego realizacją. Rozśmieszyło mnie, gdy spróbowałem sobie wyobrazić jak biję się ze strażnikami, usiłując uciec. Wtedy było ich dwóch i nie dałem rady, a jeśli teraz będzie ich więcej? W życiu sobie nie poradzę! Skąd u mnie ten pesymizm? Przecież jakiś czas temu pokonałem czterech żołnierzy na raz, potem mumie i lwa, czemu teraz nie miałbym wygrać? Może dlatego, że nie mam różdżki? Na dziób Horusa! Zacząłem panikować, o co tu chodzi? Ah!!! Złapałem się za głowę i usiadłem w kącie, próbując myśleć racjonalnie.
Okay, spróbuję ucieczki. A jak nie wyjdzie to trudno - wymyślę coś innego. Nie spodziewam się, że może czekać mnie jakaś o wiele cięższa walka niż szarpanina ze sługami Seta.
Radiowóz zatrzymał się, gwałtownie szarpiąc. Spod opon wydobył się pisk, dym i zapach palonej gumy. Wyjrzałem przez tylną szybę i zobaczyłem na asfalcie cztery przecinające się czarne ślady kół. Nieźle musieli przycisnąć hamulce. Następnym razem ja prowadzę samochód, a nie Bata. Choćby jako jedyny człowiek na świecie miał prawo jazdy, nie dam mu siedzieć za kierownicą. Zwłaszcza jakbyśmy mieli się z kimś ścigać. O tak! Szybka jazda to mój żywioł. Dlatego kocham motor Bastet. Jak już ucieknę, to zwinę jej tę maszynkę. Albo poproszę, żeby zmontowała dla mnie drugą. Jeny, czemu w ciężkich sytuacjach zaczynam bredzić?
Na przednich siedzeniach nikogo nie było, chociaż nie słyszałem, żeby wysiadali. Drzwi obok mnie się otworzyły i zobaczyłem za nimi sześciu żołnierzy. Wysiadłem po dobroci, grzecznie, bez pośpiechu. Od razu ujęli mnie za ramiona i skuli nadgarstki kajdankami, więc plan pobicia ich odpadł natychmiast, bo nawet gdyby udało mi się pokonać dwóch - może trzech - to reszta natychmiast mnie unieszkodliwi. Po tym jak upewnili się, że nie mogę poruszać rękami, trzymał mnie tylko jeden za kark. Zmieniłem zdanie - skoro trzyma mnie jeden, to dam radę. Poderwałem ręce w górę i uderzyłem go łokciem w szczękę. Pozostali w sekundę zareagowali i skoczyli w moim kierunku. Uniknąłem ataku dwóch, a trzeciego kopnąłem mocno w krzyż, gdy mnie minął. Dwóch pozostałych cofnęło się z przestrachem. Czterej leżeli na betonie obok samochodu. Nie, to nie mogło być takie proste. Ruszyłem biegiem przed siebie w kierunku rzadkich drzew i krzewów. Z każdą chwilą były coraz bliżej mnie, ale w połowie drogi między autem a roślinami usłyszałem wściekłe ujadanie psów i dźwięk przeładowywania pistoletów. Przyspieszyłem. W pewnym momencie wyłożyłem się na ziemi, a potem poczułem na sobie ciężar. Kątem oka zerknąłem w górę. Leżały na mnie dwa ogromne dogi z przekrwionymi oczami i obnażonymi kłami. Ich ślina i piana kapały mi na kark. Czyli jednak to nie było proste. Teraz również bolał mnie kręgosłup i boleśnie otarte łokcie. Dopadli do mnie kolejni strażnicy, podnieśli mnie, po czym każdy po kolei uderzał mnie w twarz lub ramię.
- I co? Warto tak ryzykować, synu Seta? - zapytał wrednie jeden z nich, najwyższy rangą z plakietką “Sierżant Brown“. - Przywyknij, że za każdą próbę ucieczki będziemy cię tak karać. Więc lepiej tego nie rób. A teraz chodź, przedstawimy cię twoim ziomkom.
Inni strażnicy parsknęli wstrętnym śmiechem. Ślina niektórych z nich trafiła mnie w twarz. Z obrzydzeniem powstrzymałem wzdrygnięcie, zacisnąłem usta i próbowałem ignorować ciepłą ciecz na plecach i policzkach. Jeśli jeszcze kiedyś mi ktoś tak zrobi, to wezmę pierwszą z brzegu rzecz i rozłupię mu głowę. Prowadzili mnie w pięciu. Już nie popełnią błędu jakim było pozostawienie mnie pod nadzorem tylko jednego, który pewnie teraz siedział u lekarza, żeby mu nastawili złamany nos. Prychnąłem z pogardą, ale tak cicho, że żołnierze nic nie usłyszeli.
Droga od radiowozu do mojego przyszłego domu była długa. Mijaliśmy dziesiątki uschniętych drzew, żwirowych alejek, a w oddali widziałem wysoki, gruby mur z drutem kolczastym. Co parę metrów dostrzegałem dobrej marki kamerę. Niezły tu monitoring mają. Między mną a murem ustawione były kojce, a w nich kolejne dogi. Wszystkie wyglądały jak chore na wściekliznę.
Po jakimś czasie minęliśmy jakąś wielką bramę. Za nią rozciągały się boiska do wszelkich sportów: kort tenisowy, murawa do piłki nożnej, siatka do siatkówki i takie różne. Obok błyszczała się woda z długiego, szerokiego basenu, a dalej były ustawione nowoczesne sprzęty jak na siłowni. Wszędzie siedzieli, pływali, grali, biegali, ćwiczyli chłopcy mniej więcej w moim wieku. Żaden z nich nie miał na sobie koszulki i wszyscy szpanowali umięśnionymi klatami. Wytrenowani byli. Kiedy strażnicy prowadzili mnie przez główny plac przestali zajmować się swoimi sprawami i gapili się na moją twarz. Czerwoną, poobijaną. Wbiłem wzrok w ziemię. Byłem pewien, że na spojrzeniach się nie skończy jeśli mnie poznają. Rozległo się wycie syren. Więźniowie biegiem ruszyli do ogromnego budynku, który wznosił się przede mną. Jejku, chcieli mnie tu zamknąć! Lepsze to niż śmierć. Odetchnąłem z ulgą.
Hala, do której wprowadzili mnie strażnicy, była większa niż się spodziewałem. Tylko była… cała z metalu. Ci chłopcy z placu ustawili się w zbitej grupie. Chyba się obawiali, że zaraz wybuchnę jakimś ogromnym płomieniem i ich wszystkich wybiję. Skuliłem ramiona.
- Hej, moje słodziaczki! - zawołał sierżant Brown. - Przedstawiam wam więźnia numer 19904, Anubisa. Zamieszkasz w celi 666. Razem z Robinem Claudem. Claude, wystąp!
Z tłumu zaniepokojonych chłopaków wyszedł jeden jedyny, który miał znudzoną minę. Wyglądał na normalnego, zrównoważonego chłopaka, ale gdy na mnie spojrzał, przeszedł mnie prąd. Jego oczy zmieniały kolor. Z początku miały barwę soczystej zieleni jak trawa w lecie, a w chwili, w której zwrócił ku mnie spojrzenie zmieniły się w elektrycznie niebieskie sople lodu. Zacisnął usta w jedną, białą, wąską kreskę i przyglądał mi się uważnie. Skanował mnie. Jego wzrok parzył i mroził jednocześnie, a ja czułem się jakby wwiercał się we mnie zimnymi oczami i starał się wyciąć we mnie dziurę na wylot. Przeraziłem się - nikt nigdy wcześniej tak na mnie nie zadziałał. Nawet Aker i Set, a do tej pory jedynie oni umieli mnie przestraszyć. Ten chłopak był groźny i niezwykle potężny. Tylko dzięki opadającym mu na oczy brązowym włosom, udało mi się wytrzymać jego straszne spojrzenie. Były krótkie, ścięte do połowy policzka wzdłuż konturów twarzy, a z tyłu głowy bardziej potargane. Jedynie niesforne kosmyki przesłaniały mu widok. Nie wyglądał na specjalnie napakowanego, bo był szczupły, ale jego ręce były jak małe pytony. Z postawy łatwo wywnioskowałem, że jest wyjątkowo dumnym, poważnym, prostolinijnym człowiekiem. Jako jedyny miał na sobie koszulę. Ciemnogranatową, sięgającą do połowy uda, rozpiętą na klacie i przy pasku czarnych skórzanych, luźnych spodni.
Wydawało mi się, że godzinę trwało zanim Robin skinął na mnie głową i kazał mi iść za sobą. Ruszyłem powoli patrząc w podłogę. Nie sprawdzałem, czy się za mną ogląda, ale w to wątpiłem. Rąbnąłem twarzą w ścianę, kiedy szatyn skręcił w lewo. Podniosłem się z podłogi, zerkając wymownie na swoje skute nadgarstki. Claude obrócił się i prychnął z pogardą, po czym ruszył dalej. Otworzył trzecie z prawej drzwi w korytarzu X i wpuścił mnie przodem. To była nasza cela. Podłoga była lśniąco biała, a ściany szarawe, ale to swoją drogą. W oknie wstawiono kraty.
- Siadaj, dzieciaku - polecił Robin, kucając przy piętrowym łóżku. Wyciągnął spod niego niewielką skrzyneczkę z drewna. Wyglądała na ręcznie rzeźbioną, ale nie potrafiłem rozpoznać znaków, które na niej wyryto. Wyglądały znajomo, mimo to nic nie zrozumiałem. - Wszystkim tutaj musiałem pomagać z kajdankami, więc nie dziękuj. Nie jesteś wyjątkiem, kocie. Nowi to dla mnie chleb powszedni, robię za przewodnika.
- Okay - mruknąłem tylko wyciągając ręce do przodu. Robin wyciągnął ze skrzynki metalową wsuwkę oraz widelec, który chyba podwędził ze stołówki. Uklęknął przede mną i zaczął majstrować przy dziurce od klucza. Po kilku minutach łańcuch opadł na podłogę. Kazał nie dziękować, więc tego nie zrobiłem.
- Zanim cię zostawię, musisz wiedzieć kilka rzeczy: śniadanie jest o szóstej trzydzieści, obiad o siedemnastej, a kolacja o dwudziestej trzeciej. Na to pierwsze radzę ci się nie spóźniać, jeśli nie chcesz chodzić głodny całe dnie. Co jeszcze? A tak: nie podskakuj, bo jeszcze możesz uderzyć się o sufit. Albo raczej o pięść jakiegoś mięśniaka. Jak masz jakieś pytania, to nie do mnie z tym.
Na sekundę mnie zatkało, a potem Robin wyszedł i zostawił mnie samego, siedzącego na łóżku w celi. Pokój był spoko. Duży i miał nawet kilka roślinek w rogu. Okno było ogromne, można było je otworzyć i siąść na parapecie, opierając się o kraty. Było też biurko z lampką nocną, a nad nim wisiała tablica korkowa, zapełniona kartkami z mapami nieba, ustawieniem gwiazd i planet. Mój nowy współlokator najwyraźniej interesował się astronomią. Fakt ten potwierdzał teleskop stojący obok drugich drzwi. Te, którymi weszliśmy były z tytanu, a te, które zauważyłem zrobiono z drewna i pomalowano na biało. Wstałem z łóżka, żeby sprawdzić, co za nimi jest. I co było? Wielka, piękna łazienka z ogromną wanną z hydromasażem i jacuzzi. Dziwne, że w poprawczaku dają taki nowoczesny, luksusowy sprzęt. Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na zegar powieszony na ścianie. Dochodziła druga po południu, a ja nie miałem co robić. Postanowiłem pójść na basen. Podniosłem kajdanki z podłogi, rzuciłem je na górne łóżko, po czym wyszedłem z celi.
Trochę błądziłem po więzieniu, nie mogąc trafić do wyjścia, ale na szczęście spotkałem niewielkiego chłopca młodszego ze dwa lata od Thalii, który wyjaśnił mi jak dojść do drzwi. Podziękowałem mu i poszedłem dalej. W końcu udało mi się dotrzeć do celu. Wyszedłem na podwórze. Teraz już nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. Tylko kilku nastolatków spojrzało na mnie spode łba i wróciło do ćwiczeń. Na korcie tenisowym siedziało paru z nich, patrząc jak dwóch gra, a trzeci sędziuje. Właśnie wynikła jakaś awantura, chyba dlatego, że był aut. Wolałem się w to nie mieszać - Robin zabronił, a wydawało mi się, że chłopak wie, co mówi. Na boiskach też było pełno; wysocy grali w kosza, a niżsi i bardziej krępi kopali piłkę na murawie. Za to do sprzętu z siłowni ustawiła się cholernie długa kolejka - skąd tu tyle dzieciaków? Nad basenem i w wodzie siedziało siedmiu lub ośmiu najbardziej napakowanych kolesi jakich w życiu widziałem, a widziałem wielu. Aker, Bata oraz Horus do tej pory byli największymi pakerami, których spotkałem. Ale ci ich przerośli. Normalny człowiek natychmiast by się wycofał, ale nie ja. Postawiłem sobie za cel, żeby popływać, więc pójdę popływać.
Zauważyli, że się do nich zbliżam. Trzech szybko wstało i zablokowało mi drogę.
- Czego tutaj szukasz, kocie? - zapytał tubalnym głosem najwyższy z nich. - Nowym nie wolno korzystać z basenu. Jeszcze jakieś zarazki ciemnoty zostaną w wodzie.
- Heh! A po tobie to niby będzie czysto? - rzuciłem rozbawiony jego tekstem. Był żałosny, a mi udało się go wkurzyć jednym zdaniem. Skrzyżowałem ramiona na klatce piersiowej i uniosłem brwi. - Chociaż może racja, że tobie woda przyda się bardziej niż mnie. Tylko moja rada jest taka: użyj mydła, to ci pomoże na ten ohydny smród.
- Szczekasz, kotku? Ciekawe. Chłopaki! Mamy tu szczekającego kociaka, pobawimy się z nim? - zawołał do pozostałych, którzy zostali w basenie. Wyszli natychmiast i ustawili się wokół mnie w kółeczku. Im bardziej je zacieśniali, tym goręcej mi się robiło.
- Chcecie zabawy? - spytałem niewinnie z miłym uśmiechem. - To ja mam fajny pomysł. Zagrajmy w “Gdzie jest moja szczoteczka?” lub “Czy ktoś widział pastę do zębów?”. To na pewno zabawne. I bardzo pouczające.
- No, taki z ciebie chojrak? - parsknął na mnie śliną kolejny gigant. Strzelił kostkami w dłoniach i karkiem, uśmiechając się podle. Miał żółte zęby. Naprawdę by mu się dentysta przydał. - Pokaż, maluchu, na co cię stać! - wyzwał mnie na pojedynek. Ludzie mnie rozwalają! Chcą bić się ze mną, nie wiedząc, z kim mają do czynienia. To zaraz policzymy żeberka tego wielkoluda. Podwinąłem rękawy bluzy, ukazując kolegom z basenu swoje ładnie wyrzeźbione mięśnie ramion.
- No, no! Kotek jest pakerem! - zadrwił ten, który odezwał się do mnie jako pierwszy. Pozostali zagwizdali z podziwem, ale wyczuwałem sarkazm w ich głosach. - Dawaj. Pokaż mu, Dan!
Wredny Dan uśmiechnął się szeroko do swoich kumpli, którzy rozsunęli się dając nam miejsce do popisu. Pozostali więźniowie zostawili swoje rozrywki i zebrali się wokół nas. Widać już od dawna nikt nie tłukł się z “basenowymi potworami”. Dan zdjął koszulkę, co mnie nieco otrzeźwiło, bo w porównaniu z nim byłem jak rodzynka przy człowieku. Za późno, żeby się wycofać. Rozejrzałem się w poszukiwaniu Robina, ale jego gdzieś wcięło. Zanim się zorientowałem dostałem w twarz i runąłem na beton. Szkoda, że nie poleciałem metr dalej - tam była trawa. Spróbowałem się podnieść, ale nie zdążyłem. Dan kopnął mnie z całej siły w żołądek. Przez chwilę poczułem się jak wtedy, gdy Aker mnie walną przy spotkaniu w pałacu Seta. Zawirowało mi przed oczami. Mięśniak podniósł mnie za przód koszulki, tak, że nie dotykałem stopami ziemi. Przyduszał mnie. Kopnąłem go z całej siły w klatę. Odsunął się zaskoczony i mnie puścił. Znowu się na mnie zamachnął. Tym razem jednak zdołałem zatrzymać cios i odparować. Trafiłem go pięścią w nos. Zaczął krwawić. Zdziwiło mnie, że żaden ze strażników nie reaguje. Najwyraźniej było im obojętne, czy się nawzajem wykończymy. Dan się wściekł. Uderzył mnie z główki w czoło i znowu mnie podniósł, trzymając za kostki do góry nogami. Kopnął mnie kolanem z twarz. Powstrzymałem się od krzyku. Przez krew spływającą mi na oczy widziałem jak Dan kolejny raz podnosi pięść. Zacisnąłem powieki szykując się na uderzenie łamiące mi żebra, ale zamiast tego mięśniak puścił mnie i wylądowałem na karku. Cud, że sobie nic nie złamałem. Podparłem się na ręce, kierując wzrok na swojego oprawcę, a ten w tym czasie wyrywał sobie z nadgarstka drewniany brzeszczot. Pozostali cofnęli się z przerażeniem i zaskoczeniem malującymi się na twarzach. Wredny Dan odrzucił ostrze na bok. Obrócił się w stronę, z której nadleciało.
- Claude! - ryknął cały czerwony na twarzy od krwi i wściekłości. - Nie mieszaj się w to, Szczupaku!
- Zostaw kota w spokoju! - rozkazał spokojnym tonem Robin, nie zaszczycając mnie spojrzeniem. - Wiem, że zachowuje się jak książę, ale traktujmy go jak księżniczkę. Sam rozumiesz, Dan: dziewczyn to nawet kwiatkiem.
- Zabieraj to ścierwo z moich oczu, Claude - warknął Dan odchodząc i trzymając się za ranny nadgarstek. Robin rozgonił pozostałe towarzystwo, po czym gwałtownym szarpnięciem podniósł mnie z betonu. Nieźle musiałem go wnerwić, że tak brutalnie się ze mną obchodził. Prawie jak Dan, tylko jednak bardziej bałem się oberwać od Robina.
W milczeniu odprowadził mnie do celi, gdzie pchnął mnie na krzesło i zajrzał do niewielkiej szafy, stojącej w rogu. Rzucił mi z niej czarny podkoszulek oraz nowe jeansy, po czym kazał mi iść się wykąpać. Zrobiłem to w parę minut, bo strasznie mnie piekło, gdy woda zalewała moje rany. Miałem dużo otarć do krwi, ale najbardziej bolała mnie twarz. Wróciłem do “sypialni”, trzymając brudne ubrania pod pachą. Claude wyrwał mi je, wrzucił do kosza na śmieci, a potem wyciągnął z kieszeni zapałki i podpalił moje stare ciuchy. Wyglądał jak za pierwszym razem - był spokojny, ale jego oczy miały barwę rubinów. Wpatrzył się w ogień, oddychając równo. Z każdym uderzeniem serca kolor źrenic jaśniał i zmieniał się na zielony.
- Przypomnij mi, co ci mówiłem? - odezwał się po długim milczeniu.
- Żebym nie podskakiwał - mruknąłem cicho.
- A co zrobiłeś?
- Podskakiwałem - westchnąłem. - Dziękuję, że mi pomogłeś - dodałem starając się uśmiechnąć i go rozbawić. Już rozumiem, jak czuli się pozostali, gdy mnie poznali.
- Nie dziękuj - prychnął nieco histerycznie szatyn. - Każdy świeżak tak kończy. Nie jesteś wyjątkowy.
- Ale to ty mnie uratowałeś.
- Pomagam wszystkim nowym.
- Bo wiesz jak się czują? - spytałem, przekrzywiając głowę. Zaśmiał się głośno i odwrócił twarz w moją stronę. Teraz wyglądał na zadowolonego. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i mi ją rzucił, żebym wytarł krew z nosa.
- Ja? Żartujesz sobie? Nigdy mi się tak nie dostało - oświadczył z dumą. - Wiele razy pakowałem się w burdy tak jak ty, ale zawsze wychodziłem z nich cało.
- Taki dobry z ciebie wojownik?
- Raczej sprytny - poprawił mnie. - Umiem sobie radzić, to żaden wyczyn.
Siedzieliśmy w pokoju rozmawiając jak starzy przyjaciele. O piątej poszliśmy na stołówkę, gdzie znowu stał się cichy i zimny. Zjedliśmy więc w milczeniu. Po obiedzie zamknęliśmy się w celi po raz kolejny. Na kolację się nie udaliśmy. Gdy tylko zrobiło się ciemno, Robin kazał mi położyć się do łóżka i iść spać, a sam usiadł na parapecie przy otwartym oknie. Patrzył w gwiazdy bardzo długo. Koło pierwszej wrócił na poduszkę i poszedł spać.
poniedziałek, 23 września 2013
"Anubis pakuje się w kłopoty (i nikogo jakoś to nie dziwi)" (Bata)
Postanowiliśmy z Anubisem podróżować jak zwykli ludzie. Jemu ten pomysł nie przypadł do gustu, ale zgodził się na niego tylko ze względu na to, że Thalia prosiła, żeby się nie pakował w kłopoty, co również oznacza: “Nie rzucaj się w oczy”. Pożyczyliśmy samochód od mamy Jirou, bo ona nie jeździ, a nam się przydał niekradziony wóz. Z początku trochę się kłóciliśmy, który ma prowadzić, ale w końcu wyszło na moje, bo ja mam prawo jazdy, a on nie. Ha! Po raz pierwszy w życiu udało mi się wygrać sprzeczkę z Anubisem. Byłem z siebie dumny. Odjeżdżając patrzyliśmy na Jirou oraz Thalię we wstecznym lusterku, którzy machali do nas na pożegnanie. Otworzyliśmy okna i ruszyliśmy pełnym gazem na drogę szybkiego ruchu za miastem.
- To gdzie najpierw? - zapytałem, widząc, że zbliżamy się do rozjazdu. Anubis spojrzał na znaki i wskazał lewy zjazd.
- Musimy dostać się do Peru, więc jedziemy na najbliższe lotnisko poza miastem - uznał i oparł się o opuszczoną szybę okna. Położył na niej rękę, a na nadgarstku głowę i westchnął. Dziwiłem się, jak szybko potrafi mu się zmienić nastrój. Jeszcze kilkanaście minut wcześniej zachowywał się jak radosne dziecko, zaś teraz jakby mu ktoś wyrwał śledzionę. Coś zapiszczało. Zerknąłem na wszystkie wskaźniki i na początku nic nie zauważyłem. Potem skapnąłem się, że benzyna nam się kończyła, więc zacząłem rozglądać się za jakąś stacją. Tylko, że w pobliżu nic takiego nie było.
Jechałem już na rezerwie, aż w końcu zabrakło nam paliwa. Zatrzymaliśmy się na środku ulicy. Uderzyłem pięścią w kierownicę. Odrobinę zbyt mocno - otworzyła się poduszka powietrzna przyciskając mnie do oparcia fotela. Anubis na to zaczął się śmiać i wyciągnął swoją wykałaczkę. Wbił ją w poduszkę, która natychmiast sflaczała, opadając mi na kolana. Z wyrzutem prychnąłem, wysiadając z auta. An też wysiadł, ale się uśmiechał w przeciwieństwie do mnie. Po jakimś czasie pieszej wędrówki udało mu się mnie rozbawić, przypominając mi jak kiedyś razem z Akerem kąpaliśmy się w Morzu Martwym. Nie wiem, dlaczego mu się to przypomniało, ale miło było wspomnieć ten radosny dzień. My pływaliśmy przy brzegu, a nasza Bastet opalała się na plaży. Mieliśmy około trzech tysięcy lat, ale z wyglądu przypominaliśmy dwunastolatków. Wtedy jeszcze Neftyda czasem nas odwiedzała, mimo zakazu Ra, a Anubis nie był zgorzkniały. Dopiero pięćset lat po tym wypadzie nad morze, stał się okropny.
- Szakal, wiesz, że smutno i trudno nam będzie, jeśli nikogo nie weźmiemy do pomocy? - zapytałem mając nadzieję, że skoro ma dobry humor, będzie skłonny poprosić kogoś o współpracę. Pokiwał z uśmiechem głową i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej komórkę, wystukał coś szybko, a potem schował telefon z radosnym uśmiechem. Zaniepokoiło mnie to, ale nie skomentowałem. Szliśmy powoli, bo było gorąco, a kiedy na horyzoncie zobaczyliśmy stację benzynową, zrobiło się ciemno. Byliśmy spoceni i ledwo żywi. Czułem się jakby wyparowała i wypłynęła ze mnie cała woda. A gdy dotarliśmy do stacji padaliśmy na twarze.
Pierwsze, co zrobiliśmy po wejściu do małego sklepu, to rzuciliśmy się do lodówek, żeby się napić czegoś zimnego. Anubis sięgnął po butelkę coli, odkręcił ją i wlał sobie do ust pół jej zawartości. Ja wolałem wodę, bo miała więcej zastosowań. Jedną butelkę wylałem sobie na głowę, a drugą opróżniłem w trzydzieści sekund. Od razu zrobiło nam się lepiej. Na szczęście nikogo nie było przy kasie, więc nikt nie mógł nam przeszkodzić. Piliśmy póki mogliśmy. W którymś momencie skończyło się picie.
- No, no, no! - usłyszeliśmy dźwięczny śmiech od wejścia do sklepu. Odwróciłem się błagając w myślach, żeby to nie był właściciel stacji. Ku naszej uldze i mojemu zaskoczeniu była to…
- Bastet! - zawołałem z radością, wstając z podłogi. Podszedłem do niej szybko i uścisnąłem ją najmocniej jak się dało. Podniosłem ją nad ziemię. Pocałowała mnie w policzek, machając końcówką ogona. Potem podeszła do Anubisa, przytuliła go i znowu się zaśmiała.
- Chłopaki, tak się nie robi, wiecie? - wytknęła nam patrząc na dziesiątki pustych butelek po napojach. Wzruszyliśmy ramionami z niewinnymi uśmieszkami, no bo co? Byliśmy spragnieniu po długiej wędrówce, niech się nie czepia. Wyciągnęła z kieszeni swoich obcisłych, skórzanych spodni kilkadziesiąt dolarów i rzuciła je na ladę, jako zapłatę za wypicie wszystkich zapasów. W dodatku zdjęła z półki puszkę sardynek oraz paczkę chipsów o smaku papryczek chili. Rzuciła nam chrupki, które pochłonęliśmy w parę minut.
- To zbierajcie się. Ruszamy dalej - postanowiła odwracając się do wyjścia. Ruszała się jak profesjonalna modelka, kręciła biodrami tak kusząco, że mnie ścisnęło w podbrzuszu. Przyznam się bez bicia, że mnie to zachwyciło, ale nieważne. Poszliśmy za nią, a że nigdzie nie zauważyliśmy samochodu, zapytaliśmy ją jak zamierza dalej podróżować. Wyciągnęła rękę przed siebie i wskazała lśniący w półmroku czarny motor z przyczepą. Zmrużyłem oczy, bo wiedziałem na co się zanosi. Anubis w jednej sekundzie zarezerwował sobie miejsce za kierownicą, a Bastet za nim. Oczywiście; wiedziałem, że przyczepa jest dla mnie, ale cóż. Przynajmniej będzie mi wygodniej niż im - będę mógł wyciągnąć nogi. Zajęliśmy swoje miejsca i ruszyliśmy dalej do lotniska.
Nawet przyjemna podróż by była, gdyby tylko Anubis nagle nie dostrzegł w ciemności sylwetki chudego mężczyzny z kozią bródką. Natychmiast zjechał z drogi i pojechał na przełaj po nierównej ziemi. Bastet darła się na niego, żeby zawrócił, bo jej motor zepsuje, a on nic - ściana. Też zacząłem krzyczeć, żeby zawrócił, bo musimy ratować Akera, a czas nam ucieka. Też nic. Nie zareagował, tylko jechał dalej. Wyhamował tuż przed mężczyzną. Ten spojrzał na nas i uśmiechnął się słabo, ukazując niewielkie białe kły. W ciemności błysnęły też czerwone źrenice. Przeszedł mnie dreszcz. Czułem, że coś złego się zaraz wydarzy, więc kiwnąłem na Bastet głową, żeby trzymała Szakala. Zanim zdążyła go złapać, rzucił się na mężczyznę i z wrzaskiem zaczął okładać go pięściami.
- To ty! Set! Zabrałeś mi Akera! Przez ciebie mogę stracić Batę! Morderca! - ryknął. Wokół nas rozległo się wycie policyjnych syren. Jakby na nas czekali. Czerwono-niebieskie światła ich lamp, zalewały najbliższą okolicę. Skoczyłem do Anubisa, żeby go powstrzymać, ale było za późno. Miał naprawdę mocne ciosy. Mężczyzna leżał już nieprzytomny w kałuży własnej krwi wypływającej z rany w głowie. Przyjrzałem mu się uważnie i bez problemu dostrzegłem, że to nie jest Set, tylko jakiś mężczyzna niezwykle do niego podobny. Złapałem Anubisa za łokcie i odciągnąłem go od jego ofiary. Miał pianę na ustach, cholera! Wyglądał jakby miał wściekliznę.
- An! - krzyknąłem starając się go opanować. - Gliny zjechały! Uspokój się, uciekamy! Zaraz cię aresztują!
Bastet pobiegła do policjantów, spróbować ich zatrzymać. To był głupi pomysł, bo po kilku minutach szarpaniny wrócili z nią, trzymając ją za ramiona. Patrzyła na nas zrozpaczona, samym wzrokiem każąc nam uciekać. Ale Anubis był już tak wściekły i rozdygotany, że kiedy zobaczył, że ją pojmali, wyrwał mi się i ich zaatakował. Pierwszy raz widziałem, żeby mu tak odbiło. Wyglądał przerażająco, musiałem się cofnąć ze strachu przed nim. Policjanci puścili Bastet z zaskoczonymi minami. Wsadziłem ją na motor i kopniakiem odłączyłem od niego przyczepę. Krzyknęła na mnie, że teraz nie pojedziemy we trójkę. Zerknąłem nagląco na Anubisa, który zatrzymał się na sekundę. Policjanci nie byli ubrani w mundury, tylko w egipskie spódniczki żołnierzy. Nie wierzyłem. Rzuciłem mu się na pomoc. Sługa Seta uderzył mnie pięścią. Walnąłem w ziemię, wytwarzając na dłoni mini-burzę. Cisnąłem nią w twarz jednego z żołnierzy, ale ją odbił i poleciała prosto w Bastet. Skumulowana burza wybuchła, gdy chciałem ją odepchnąć na bok. Jej moc odrzuciła mnie oraz kotkę na dwie różne strony. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale przed utratą przytomności widziałem, jak żołnierze odciągają Anubisa do radiowozu, a on się szarpał z przerażeniem i rozpaczą na twarzy. Płakał.
Ocknąłem się, gdy słońce stało wysoko na niebie i świeciło mi prosto w oczy. Leżałem na plecach, czując w nich potworny ból. Plus jeszcze miałem rozszarpany policzek. Zaschnięta krew przylepiła mi się do twarzy. Przewróciłem się na bok i podpierając się na ręce, podniosłem się. Wzrokiem obeznałem się z okolicą. Bastet kucała przy swoim motorze ruszając gwałtownie łokciem. Przykręcała chyba jakieś śruby. Wydawała się przybita. Zeskrobałem ciemną posokę z policzka i podszedłem do niej powoli. Kiedy siadłem obok niej, na sekundę przeniosła na mnie spojrzenie, unosząc lekko kąciki ust.
- Bałam się, że się nie obudzisz - powiedziała cicho wracając do pracy. Pojazd był w dość kiepskim stanie. Moja burza rozwaliła spory jego kawałek.
- Emm… Bastet, przepraszam za zniszczenia - mruknąłem nieśmiało spuszczając wzrok na ziemię. Zapanowała cisza, po której poczułem jak bierze mnie za rękę.
- Nie szkodzi - zapewniła. - Próbowałeś ratować Anubisa, to starczy za wymówkę. A z resztą… już naprawiłam. Jedziemy dalej.
- Nie pomożemy mu? Przecież nie mogli go zabrać zbyt daleko, znajdźmy go - zacząłem nalegać, ale ona uparcie kręciła głową. Cicho westchnęła.
- Musimy szukać Akera, nie Anubisa - przypomniała z żalem. - Ty i ja znajdziemy go, pokonamy Seta oraz Horusa i odzyskamy naszego przyjaciela. Tymczasem An się sobą zaopiekuje.
- A jeśli nie? - szepnąłem z bólem w głosie. - Jeśli to jest cena, którą musimy zapłacić za powrót Akera? Jeśli on i Anubis nie mogą być wolni w tym samym czasie? To tysiąc lat, gdy Szakal cieszył się życiem bez walki o nie, ja i Aker byliśmy więźniami Seta.
- Wszystko będzie dobrze - ucięła kotka, chowając klucz francuski do bagażnika motoru i wsiadła na pojazd. - Wsiadaj, ja prowadzę. Ty zadzwoń do Thalii.
- Po co? - zdziwiłem się, siadając za nią i obejmując ją w pasie. Zaśmiała się cicho.
- Żeby powiedzieć jej, że miała rację, jeśli chodzi o Anubisa.
Zastanowiło mnie, o czym ona mówi, a potem sobie przypomniałem. Mówiła, że An wpakuje się w kłopoty, gdy tylko skręci za róg i teoretycznie miała rację. Zaledwie kilka godzin po wyjeździe władował się w ręce sługusów Seta. Uśmiechnąłem się na myśl o reakcji Thalii na tę wiadomość. Sięgnąłem po telefon, wyjąłem go i szybko wystukałem numer dziewczyny. Po dwóch sygnałach usłyszałem jej radosny głos. Wydawała z siebie tyle pytań na raz, że niewiele zrozumiałem. Zobaczyłem, że Bastet się cicho śmieje z wesołości Thalii i jej zdolności gadania na różne tematy jednocześnie.
- Hej, ptaszyno! - zawołałem do słuchawki, żeby ją uciszyć. - Możesz się zamknąć i mnie posłuchać? To fajnie.
Najpierw odpowiedziałem na wszystkie jej pytania po kolei, bo by mi spokoju nie dała, a dopiero potem opowiedziałem o tym, co nam się przydarzyło. Potem grzecznie wysłuchałem kazania, w którym robiła mi wyrzuty, za to, że nie pilnowałem Szakala. Te krzyki zajęły jakieś dwie godziny, aż dziwiłem się, że starczało jej powietrza w płucach, a mnie baterii w telefonie. To było przerażające. Bastet też słyszała to kazanie, mimo że nie ustawiłem głośnomówiącego. W końcu wyrwała mi telefon i zaczęła tłumaczyć Thalii, że nawet agenci specjalni CIA czy FBI nie zdołaliby upilnować tego “narwanego, kochającego zadymy psiaka”. Parsknąłem śmiechem. Kilka minut kotka rozmawiała z dziewczyną na temat Anubisa i naszych poszukiwań, a potem się rozłączyła. Dziękowałem bogom, że się nie przewróciła na tym motorze, prowadząc jedną ręką. Kiedy oddała mi słuchawkę, zapytałem, czy nie możemy trochę zmienić planów Anubisa, ale ona zabroniła i kazała się nie odzywać na ten temat. Posłuchałem. Była tak samo despotyczna jak jej idol. Zapatrzona w niego jak w obraz, pewnie nazywałaby go mistrzem, gdyby nie bała się odrzucenia. Chłopak ma powodzenie: zabujała się w nim nasza kotka oraz Thalia. Wcześniej oczywiście też kilka takich naiwnych było, ale tylko jedna przypadła mu do gustu. Heh… pamiętam ją. Słodka, białowłosa dwunastolatka, w której zakochał się An - Nicole. A potem ją zabito na rozkaz Seta. I to zapoczątkowało tę chorą historię - on uciekł, a Set przysiągł, że go dorwie i zabije za nieposłuszeństwo. Do tej pory mu się nie udało, chyba, że ci jego strażnicy to zrobią. Nie. Nie pozwolę na to.
- To gdzie najpierw? - zapytałem, widząc, że zbliżamy się do rozjazdu. Anubis spojrzał na znaki i wskazał lewy zjazd.
- Musimy dostać się do Peru, więc jedziemy na najbliższe lotnisko poza miastem - uznał i oparł się o opuszczoną szybę okna. Położył na niej rękę, a na nadgarstku głowę i westchnął. Dziwiłem się, jak szybko potrafi mu się zmienić nastrój. Jeszcze kilkanaście minut wcześniej zachowywał się jak radosne dziecko, zaś teraz jakby mu ktoś wyrwał śledzionę. Coś zapiszczało. Zerknąłem na wszystkie wskaźniki i na początku nic nie zauważyłem. Potem skapnąłem się, że benzyna nam się kończyła, więc zacząłem rozglądać się za jakąś stacją. Tylko, że w pobliżu nic takiego nie było.
Jechałem już na rezerwie, aż w końcu zabrakło nam paliwa. Zatrzymaliśmy się na środku ulicy. Uderzyłem pięścią w kierownicę. Odrobinę zbyt mocno - otworzyła się poduszka powietrzna przyciskając mnie do oparcia fotela. Anubis na to zaczął się śmiać i wyciągnął swoją wykałaczkę. Wbił ją w poduszkę, która natychmiast sflaczała, opadając mi na kolana. Z wyrzutem prychnąłem, wysiadając z auta. An też wysiadł, ale się uśmiechał w przeciwieństwie do mnie. Po jakimś czasie pieszej wędrówki udało mu się mnie rozbawić, przypominając mi jak kiedyś razem z Akerem kąpaliśmy się w Morzu Martwym. Nie wiem, dlaczego mu się to przypomniało, ale miło było wspomnieć ten radosny dzień. My pływaliśmy przy brzegu, a nasza Bastet opalała się na plaży. Mieliśmy około trzech tysięcy lat, ale z wyglądu przypominaliśmy dwunastolatków. Wtedy jeszcze Neftyda czasem nas odwiedzała, mimo zakazu Ra, a Anubis nie był zgorzkniały. Dopiero pięćset lat po tym wypadzie nad morze, stał się okropny.
- Szakal, wiesz, że smutno i trudno nam będzie, jeśli nikogo nie weźmiemy do pomocy? - zapytałem mając nadzieję, że skoro ma dobry humor, będzie skłonny poprosić kogoś o współpracę. Pokiwał z uśmiechem głową i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej komórkę, wystukał coś szybko, a potem schował telefon z radosnym uśmiechem. Zaniepokoiło mnie to, ale nie skomentowałem. Szliśmy powoli, bo było gorąco, a kiedy na horyzoncie zobaczyliśmy stację benzynową, zrobiło się ciemno. Byliśmy spoceni i ledwo żywi. Czułem się jakby wyparowała i wypłynęła ze mnie cała woda. A gdy dotarliśmy do stacji padaliśmy na twarze.
Pierwsze, co zrobiliśmy po wejściu do małego sklepu, to rzuciliśmy się do lodówek, żeby się napić czegoś zimnego. Anubis sięgnął po butelkę coli, odkręcił ją i wlał sobie do ust pół jej zawartości. Ja wolałem wodę, bo miała więcej zastosowań. Jedną butelkę wylałem sobie na głowę, a drugą opróżniłem w trzydzieści sekund. Od razu zrobiło nam się lepiej. Na szczęście nikogo nie było przy kasie, więc nikt nie mógł nam przeszkodzić. Piliśmy póki mogliśmy. W którymś momencie skończyło się picie.
- No, no, no! - usłyszeliśmy dźwięczny śmiech od wejścia do sklepu. Odwróciłem się błagając w myślach, żeby to nie był właściciel stacji. Ku naszej uldze i mojemu zaskoczeniu była to…
- Bastet! - zawołałem z radością, wstając z podłogi. Podszedłem do niej szybko i uścisnąłem ją najmocniej jak się dało. Podniosłem ją nad ziemię. Pocałowała mnie w policzek, machając końcówką ogona. Potem podeszła do Anubisa, przytuliła go i znowu się zaśmiała.
- Chłopaki, tak się nie robi, wiecie? - wytknęła nam patrząc na dziesiątki pustych butelek po napojach. Wzruszyliśmy ramionami z niewinnymi uśmieszkami, no bo co? Byliśmy spragnieniu po długiej wędrówce, niech się nie czepia. Wyciągnęła z kieszeni swoich obcisłych, skórzanych spodni kilkadziesiąt dolarów i rzuciła je na ladę, jako zapłatę za wypicie wszystkich zapasów. W dodatku zdjęła z półki puszkę sardynek oraz paczkę chipsów o smaku papryczek chili. Rzuciła nam chrupki, które pochłonęliśmy w parę minut.
- To zbierajcie się. Ruszamy dalej - postanowiła odwracając się do wyjścia. Ruszała się jak profesjonalna modelka, kręciła biodrami tak kusząco, że mnie ścisnęło w podbrzuszu. Przyznam się bez bicia, że mnie to zachwyciło, ale nieważne. Poszliśmy za nią, a że nigdzie nie zauważyliśmy samochodu, zapytaliśmy ją jak zamierza dalej podróżować. Wyciągnęła rękę przed siebie i wskazała lśniący w półmroku czarny motor z przyczepą. Zmrużyłem oczy, bo wiedziałem na co się zanosi. Anubis w jednej sekundzie zarezerwował sobie miejsce za kierownicą, a Bastet za nim. Oczywiście; wiedziałem, że przyczepa jest dla mnie, ale cóż. Przynajmniej będzie mi wygodniej niż im - będę mógł wyciągnąć nogi. Zajęliśmy swoje miejsca i ruszyliśmy dalej do lotniska.
Nawet przyjemna podróż by była, gdyby tylko Anubis nagle nie dostrzegł w ciemności sylwetki chudego mężczyzny z kozią bródką. Natychmiast zjechał z drogi i pojechał na przełaj po nierównej ziemi. Bastet darła się na niego, żeby zawrócił, bo jej motor zepsuje, a on nic - ściana. Też zacząłem krzyczeć, żeby zawrócił, bo musimy ratować Akera, a czas nam ucieka. Też nic. Nie zareagował, tylko jechał dalej. Wyhamował tuż przed mężczyzną. Ten spojrzał na nas i uśmiechnął się słabo, ukazując niewielkie białe kły. W ciemności błysnęły też czerwone źrenice. Przeszedł mnie dreszcz. Czułem, że coś złego się zaraz wydarzy, więc kiwnąłem na Bastet głową, żeby trzymała Szakala. Zanim zdążyła go złapać, rzucił się na mężczyznę i z wrzaskiem zaczął okładać go pięściami.
- To ty! Set! Zabrałeś mi Akera! Przez ciebie mogę stracić Batę! Morderca! - ryknął. Wokół nas rozległo się wycie policyjnych syren. Jakby na nas czekali. Czerwono-niebieskie światła ich lamp, zalewały najbliższą okolicę. Skoczyłem do Anubisa, żeby go powstrzymać, ale było za późno. Miał naprawdę mocne ciosy. Mężczyzna leżał już nieprzytomny w kałuży własnej krwi wypływającej z rany w głowie. Przyjrzałem mu się uważnie i bez problemu dostrzegłem, że to nie jest Set, tylko jakiś mężczyzna niezwykle do niego podobny. Złapałem Anubisa za łokcie i odciągnąłem go od jego ofiary. Miał pianę na ustach, cholera! Wyglądał jakby miał wściekliznę.
- An! - krzyknąłem starając się go opanować. - Gliny zjechały! Uspokój się, uciekamy! Zaraz cię aresztują!
Bastet pobiegła do policjantów, spróbować ich zatrzymać. To był głupi pomysł, bo po kilku minutach szarpaniny wrócili z nią, trzymając ją za ramiona. Patrzyła na nas zrozpaczona, samym wzrokiem każąc nam uciekać. Ale Anubis był już tak wściekły i rozdygotany, że kiedy zobaczył, że ją pojmali, wyrwał mi się i ich zaatakował. Pierwszy raz widziałem, żeby mu tak odbiło. Wyglądał przerażająco, musiałem się cofnąć ze strachu przed nim. Policjanci puścili Bastet z zaskoczonymi minami. Wsadziłem ją na motor i kopniakiem odłączyłem od niego przyczepę. Krzyknęła na mnie, że teraz nie pojedziemy we trójkę. Zerknąłem nagląco na Anubisa, który zatrzymał się na sekundę. Policjanci nie byli ubrani w mundury, tylko w egipskie spódniczki żołnierzy. Nie wierzyłem. Rzuciłem mu się na pomoc. Sługa Seta uderzył mnie pięścią. Walnąłem w ziemię, wytwarzając na dłoni mini-burzę. Cisnąłem nią w twarz jednego z żołnierzy, ale ją odbił i poleciała prosto w Bastet. Skumulowana burza wybuchła, gdy chciałem ją odepchnąć na bok. Jej moc odrzuciła mnie oraz kotkę na dwie różne strony. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale przed utratą przytomności widziałem, jak żołnierze odciągają Anubisa do radiowozu, a on się szarpał z przerażeniem i rozpaczą na twarzy. Płakał.
Ocknąłem się, gdy słońce stało wysoko na niebie i świeciło mi prosto w oczy. Leżałem na plecach, czując w nich potworny ból. Plus jeszcze miałem rozszarpany policzek. Zaschnięta krew przylepiła mi się do twarzy. Przewróciłem się na bok i podpierając się na ręce, podniosłem się. Wzrokiem obeznałem się z okolicą. Bastet kucała przy swoim motorze ruszając gwałtownie łokciem. Przykręcała chyba jakieś śruby. Wydawała się przybita. Zeskrobałem ciemną posokę z policzka i podszedłem do niej powoli. Kiedy siadłem obok niej, na sekundę przeniosła na mnie spojrzenie, unosząc lekko kąciki ust.
- Bałam się, że się nie obudzisz - powiedziała cicho wracając do pracy. Pojazd był w dość kiepskim stanie. Moja burza rozwaliła spory jego kawałek.
- Emm… Bastet, przepraszam za zniszczenia - mruknąłem nieśmiało spuszczając wzrok na ziemię. Zapanowała cisza, po której poczułem jak bierze mnie za rękę.
- Nie szkodzi - zapewniła. - Próbowałeś ratować Anubisa, to starczy za wymówkę. A z resztą… już naprawiłam. Jedziemy dalej.
- Nie pomożemy mu? Przecież nie mogli go zabrać zbyt daleko, znajdźmy go - zacząłem nalegać, ale ona uparcie kręciła głową. Cicho westchnęła.
- Musimy szukać Akera, nie Anubisa - przypomniała z żalem. - Ty i ja znajdziemy go, pokonamy Seta oraz Horusa i odzyskamy naszego przyjaciela. Tymczasem An się sobą zaopiekuje.
- A jeśli nie? - szepnąłem z bólem w głosie. - Jeśli to jest cena, którą musimy zapłacić za powrót Akera? Jeśli on i Anubis nie mogą być wolni w tym samym czasie? To tysiąc lat, gdy Szakal cieszył się życiem bez walki o nie, ja i Aker byliśmy więźniami Seta.
- Wszystko będzie dobrze - ucięła kotka, chowając klucz francuski do bagażnika motoru i wsiadła na pojazd. - Wsiadaj, ja prowadzę. Ty zadzwoń do Thalii.
- Po co? - zdziwiłem się, siadając za nią i obejmując ją w pasie. Zaśmiała się cicho.
- Żeby powiedzieć jej, że miała rację, jeśli chodzi o Anubisa.
Zastanowiło mnie, o czym ona mówi, a potem sobie przypomniałem. Mówiła, że An wpakuje się w kłopoty, gdy tylko skręci za róg i teoretycznie miała rację. Zaledwie kilka godzin po wyjeździe władował się w ręce sługusów Seta. Uśmiechnąłem się na myśl o reakcji Thalii na tę wiadomość. Sięgnąłem po telefon, wyjąłem go i szybko wystukałem numer dziewczyny. Po dwóch sygnałach usłyszałem jej radosny głos. Wydawała z siebie tyle pytań na raz, że niewiele zrozumiałem. Zobaczyłem, że Bastet się cicho śmieje z wesołości Thalii i jej zdolności gadania na różne tematy jednocześnie.
- Hej, ptaszyno! - zawołałem do słuchawki, żeby ją uciszyć. - Możesz się zamknąć i mnie posłuchać? To fajnie.
Najpierw odpowiedziałem na wszystkie jej pytania po kolei, bo by mi spokoju nie dała, a dopiero potem opowiedziałem o tym, co nam się przydarzyło. Potem grzecznie wysłuchałem kazania, w którym robiła mi wyrzuty, za to, że nie pilnowałem Szakala. Te krzyki zajęły jakieś dwie godziny, aż dziwiłem się, że starczało jej powietrza w płucach, a mnie baterii w telefonie. To było przerażające. Bastet też słyszała to kazanie, mimo że nie ustawiłem głośnomówiącego. W końcu wyrwała mi telefon i zaczęła tłumaczyć Thalii, że nawet agenci specjalni CIA czy FBI nie zdołaliby upilnować tego “narwanego, kochającego zadymy psiaka”. Parsknąłem śmiechem. Kilka minut kotka rozmawiała z dziewczyną na temat Anubisa i naszych poszukiwań, a potem się rozłączyła. Dziękowałem bogom, że się nie przewróciła na tym motorze, prowadząc jedną ręką. Kiedy oddała mi słuchawkę, zapytałem, czy nie możemy trochę zmienić planów Anubisa, ale ona zabroniła i kazała się nie odzywać na ten temat. Posłuchałem. Była tak samo despotyczna jak jej idol. Zapatrzona w niego jak w obraz, pewnie nazywałaby go mistrzem, gdyby nie bała się odrzucenia. Chłopak ma powodzenie: zabujała się w nim nasza kotka oraz Thalia. Wcześniej oczywiście też kilka takich naiwnych było, ale tylko jedna przypadła mu do gustu. Heh… pamiętam ją. Słodka, białowłosa dwunastolatka, w której zakochał się An - Nicole. A potem ją zabito na rozkaz Seta. I to zapoczątkowało tę chorą historię - on uciekł, a Set przysiągł, że go dorwie i zabije za nieposłuszeństwo. Do tej pory mu się nie udało, chyba, że ci jego strażnicy to zrobią. Nie. Nie pozwolę na to.
środa, 4 września 2013
"Pożegnanie" (Anubis)
Horus i Set w ciele Akera uciekli z kamiennej piramidy, która zaczęła walić nam się na głowy. Złapałem Thalię oraz Jirou za ręce i w ciągu paru sekund przeniosłem ich do domu maga. Jego mama przywitała nas z otwartymi ramionami, zaprosiła na obiad, podczas którego opowiedzieli jej, co nas spotkało.
Sprytnie omijali temat Akera, ale pani Galer nie była świadoma, że to tabu. Zapytała, gdzie on jest i czy nic mu się nie stało. Thalia zerknęła na mnie nieświadomie i nie widząc mojego sprzeciwu, wyjaśniła kobiecie, że to on był poszukiwaną przez bogów istotą. Natychmiast zrozumiała, dlaczego jestem przybity. Ale według mnie “przybity” to kiepskie określenie mojego samopoczucia. Byłem załamany i zdołowany. Grzebałem widelcem w potrawce z kurczaka, patrząc jak moje łzy skapują z twarzy i płynął po warzywach w sosie. Straciłem ochotę do życia. Nie było już Akera. Nie było już Baty. Więc po co miał być Anubis? Nierozłączne trio muszkieterów rozpadło się po raz kolejny, ale tym razem chyba na zawsze. Śmierci nie da się cofnąć, a złych bogów już nie da się powstrzymać. Gdybym przynajmniej mógł ich przeprosić, że im nie pomogłem... Przecież mogę! Wpadłem na pomysł, jak porozmawiać z Batą. Ale musiałem się pospieszyć, więc wstałem od stołu, podziękowałem mamie Jirou za obiad, którego nie zjadłem, i przeniosłem się w trymiga do Duat, do Sali Sądu. Na tronie siedział błękitnoskóry Ozyrys mówiąc coś z poważną miną, a u jego stóp siedział zasępiony blondyn. W jednej chwili stałem nie wierząc, że znowu go widzę, a już w drugiej znajdowałem się w jego ramionach, roniąc cholernie słone łzy. Przytulił mnie, a potem puścił i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Miło cię znowu widzieć, An - powiedział Bata, głaszcząc mnie po policzku i jednocześnie ścierając moje łzy. - Ten wypadek w sali Urwiska Straconych Dusz…
- Przepraszam cię za to - jęknąłem drżącym głosem. - Chciałem wrócić, chciałem cię ratować, ale Thalia i Jirou mi nie pozwolili. Mogłem na kilka minut zawiesić misję i wrócić po ciebie… zabronili mi.
- I dobrze - prychnął blondyn, krzyżując ramiona na piersi. - Mógłbyś wszystko zaprzepaścić i posłać mnie oraz Akera na daremną śmierć.
- Przepraszam… przynajmniej ciebie jeszcze spotkałem - westchnąłem.
- Właśnie; gdzie Aker?
- Kłamałem, twierdząc, że mnie szukają… - przyznałem, a on wywrócił oczami, jakby już mu ktoś to mówił. - To nie ja byłem osobą potrzebną Horusowi i Setowi, tylko Aker - wyjaśniłem. - Przejęli jego ciało i moc. Stworzyli Horeta.
- Wiesz, jakoś nie bardzo mnie to zdziwiło - przyznał Bata, wykrzywiając twarz tak, że nie sposób było zgadnąć czy to złośliwy uśmieszek chochlika, czy też grymas zniesmaczenia. Ja stawiam na coś pomiędzy.
Ciesząc się z ponownego spotkania z Batą, zupełnie zapomniałem o obecności Ozyrysa, który przypomniał mi o sobie dzięki cichemu chrząknięciu. Obaj spojrzeliśmy z szacunkiem na błękitnoskórego boga. Ten wstał z tronu, zszedł do nas po schodach i podniósł nas z podłogi.
- Bata, nim Anubis tu przybył, prosiłeś mnie o kolejną szansę - wrócił do poprzedniego tematu.
- Ozyrysie, gdyby nie on, nie byłoby mnie tutaj. Proszę, pozwól mu wrócić - prawie błagałem, a kolana mi się trzęsły tak, że ledwo stałem. I znowu poczułem łzy na twarzy oraz w oczach. - To mój przyjaciel - dodałem z rozpaczą, patrząc to na Batę, to na Ozyrysa. Król śmierci milczał tak długo, że zacząłem bać się, że nie pozwoli, aby Bata mógł dalej żyć. Kilka minut obaj staliśmy na baczność, ściskając swoje dłonie. Krew nam obu odpływała z palców i już ich nie czuliśmy, gdy Ozyrys znowu się odezwał.
- Dobrze, chłopcy - zgodził się cichym głosem. - Dostaniecie miesiąc. Jeśli do tego czasu nie odnajdziecie Akera, nie będę mógł nic więcej zrobić.
- Dziękujemy ci, Ozyrysie! - zawołaliśmy chórem z wielką radością. Skoczyliśmy ku niemu, mając ochotę go uściskać, ale w porę się opanowaliśmy. Bata śmiał się jak wariat, skacząc i płacząc ze śmiechu. Bóg śmierci wypuścił go na powierzchnię, a mnie poprosił, żebym został jeszcze chwilę. Posłuchałem, co ma mi do powiedzenia i również opuściłem Duat.
Przed domem Jirou, gdzie czekali na mnie wszyscy, myślałem o słowach Ozyrysa. Mówił mi o rodzinie i przyjaciołach; o tym, jak ważne jest mieć ich wsparcie. Nie rozumiałem, co to ma do rzeczy, bo przecież ja i pozostali byliśmy zżyci, umieliśmy sobie razem poradzić.
Zbliżyłem się do przyjaciół zamyślony. Thalia trąciła mnie w ramię i uśmiechnęła się na pocieszenie. Uścisnąłem ją z wdzięcznością, a potem zwróciłem się do niej i Jirou, tłumacząc sytuację, w jakiej się znaleźliśmy i warunek, który postawił Ozyrys w zamian za powrót Baty.
- On może być w każdym miejscu na świecie, a ty chcesz szukać go tylko miesiąc? Nie masz szans - stwierdził pesymistycznie mag. Z wściekłości zgrzytnąłem zębami. Policzyłem do dziesięciu, żeby go nie rąbnąć. Nie pomogło, więc się wyżyłem i pstryknąłem go w ucho. Tyle wystarczyło, żeby mi ulżyło.
- Ej, w powieści Julesa Verne’a bohater obleciał świat w osiemdziesiąt dni, prawda? To jest możliwe, bo w końcu to było tylko dwa i pół miesiąca, a oni mają miesiąc. Biorąc pod uwagę fakt, że są bogami i więcej mogą to jakby mieli te osiemdziesiąt dni - zauważyła trafnie Thalia. Przynajmniej ona myśli pozytywnie. Ale Bata zaraz musiał to zepsuć.
- Ale, Thalio, to tylko powieść, na której podstawie nakręcono film - powiedział powoli, obawiając się, że i na niego się wkurzę. Miał rację, o mało go nie strzeliłem. - Nawet dla boga niemożliwym jest odszukać kogoś takiego jak Aker, kiedy jest sobą, a co dopiero, kiedy dwaj wredni bogowie uciekają w jego ciele. Mamy to do siebie, że nie jesteśmy kimś, kogo łatwo znaleźć.
- To dobry pomysł - upierała się dziewczyna, cały czas trzymając moją stronę. Ja się nie odzywałem; nieładnie jest przerywać kobiecie, gdy mówi. - Czemu, co cholery, zawsze jesteście takimi skończonymi pesymistami?
- Nie jestem pesymistą! - oburzyli się obaj chórem. - Tylko sądzę, że twój plan jest głupi, Anubisie - dodał Bata.
- Jedyną głupotą jaką tu widzę, jest twoje podejście - warknąłem. - Chcesz odzyskać Akera? Tak? To mi pomóż!
- Pomogę, oczywiście, że pomogę - obiecał blondyn z zaangażowaniem. - Po prostu sądzę, że nam się to nie uda.
- To po co w ogóle wracałeś? - spytałem ze złością, czując, że wolałbym go nie widzieć.
Nie odpowiedział. Westchnąłem zrezygnowany. Jak to kiedyś powiedziała moja nauczycielka matmy: “Mów do słupa, a słup dupa”. Na tę myśl od razu poprawił mi się humor. Te lekcje były naprawdę nie do zapomnienia. Żałowałem, że pozostali nie mieli tej przyjemności poznać tej uroczej kobiety, bo była naprawdę zarąbista. Ale lekcje miała tylko z moją klasą. Może i nie lubiłem chodzić do szkoły z powodu panującej tam nieustannej nudy i dziwactw o Egipcie opowiadanych przez nauczyciela historii, ale co jak co, ale matematykę uwielbiałem. Tak jak rozmowy z naszym trenerem, zabawny był z niego gość. Pan Fisher to mój ulubiony nauczyciel. A w sumie jedyny człowiek, którego lubiłem, zanim poznałem Thalię oraz Jirou i odzyskałem Batę oraz Akera. Z myśli o szkole wyrwała mnie blondynka, pytając, kiedy ruszamy na misję poszukiwawczą.
- My? Thalia, rozumiem, że pozwoliłem ci szukać Sarkofagu, żeby cię chronić, ale to jest bardziej niebezpieczne - powiedziałem czując, że sam mój ton wszystko jej wyjaśnił. Patrzyła na mnie błagalnym wzrokiem, a Jirou westchnął.
- Wybacz, dziewczyno. To misja tylko dla mężczyzn - uśmiechnął się dumnie stając obok mnie i Baty. Całą trójką spojrzeliśmy na niego z uniesionymi brwiami. Z trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, bo słowa “Jirou” i “mężczyzna” ni w ząb mi ze sobą nie współgrały.
- Jirou, ty też zostajesz w domu - oznajmił Bata najdelikatniejszym i najspokojniejszym tonem na jaki było go stać. - Anubis ma rację, to zbyt niebezpieczne. Żadne z was z nami nie pójdzie.
- A co mamy robić? Stać z boku i kibicować? Nigdy w życiu! - wrzasnęła Thalia, a jej oczy zaczęły z wściekłości zachodzić łzami. Wyczułem, że się o mnie boi. Ująłem jej dłonie i spojrzałem jej głęboko w oczy. Zamarła.
- Wy też będziecie mieć bardzo ważną misję - zapewniłem ją szeptem, żeby wzmocnić efekt i żeby zdała sobie sprawę, że to co jej zaraz powiem jest zadaniem na skalę światową. Jirou oraz Bata nachylili się do nas, żeby słyszeć. - Zostaniecie tu, będziecie chodzić do szkoły i się pilnie uczyć, spróbujecie udawać normalnych, którzy nigdy nie mieli styczności z magią ani nadludzkimi zdolnościami. To będzie przykrywka dla waszej misji. Musicie pilnować Złotego Sarkofagu i lotosu jak oka w głowie. To musi być wasz priorytet, rozumiecie mnie oboje?
Kiwnęli głowami, a rudy zapytał, co będzie z neczeri.
- Nóż pójdzie z nami - poinformował go Bata, wiedząc, że będę chciał zatrzymać święte ostrze przy sobie. Przytaknąłem. - Może się przydać, gdybyśmy mieli walczyć z bogami lub nawet samym Akerem.
Thalia objęła mnie za szyję i wcisnęła twarz w moje ramię. Jirou też mnie przytulił, a zaraz potem zagarnął do nas Batę i staliśmy we czwórkę ściskając się. Czułem się szczęśliwy.
- Będziemy tęsknić, więc nie władujcie się w żadne tarapaty, dobrze? - poprosiła dziewczyna, puszczając nas. Bata obiecał jej za nas dwóch, że będziemy się pilnować, po czym poprawił się i obiecał, że on będzie nas pilnować. Zgodnie uznali, że ja się wpakuję w kłopoty, gdy tylko skręcę za róg. Bardzo dojrzale pokazałem im język. Dziwne było, że zachowuję się jak normalny nastolatek, ale to taki wpływ środowiska.
------------------------
Rozdział krótki, ale pisany naprędce. Osobiście twierdzę, że mi nie wyszedł. Jak są błędy, to bardzo przepraszam i proszę o wytknięcie.
Sprytnie omijali temat Akera, ale pani Galer nie była świadoma, że to tabu. Zapytała, gdzie on jest i czy nic mu się nie stało. Thalia zerknęła na mnie nieświadomie i nie widząc mojego sprzeciwu, wyjaśniła kobiecie, że to on był poszukiwaną przez bogów istotą. Natychmiast zrozumiała, dlaczego jestem przybity. Ale według mnie “przybity” to kiepskie określenie mojego samopoczucia. Byłem załamany i zdołowany. Grzebałem widelcem w potrawce z kurczaka, patrząc jak moje łzy skapują z twarzy i płynął po warzywach w sosie. Straciłem ochotę do życia. Nie było już Akera. Nie było już Baty. Więc po co miał być Anubis? Nierozłączne trio muszkieterów rozpadło się po raz kolejny, ale tym razem chyba na zawsze. Śmierci nie da się cofnąć, a złych bogów już nie da się powstrzymać. Gdybym przynajmniej mógł ich przeprosić, że im nie pomogłem... Przecież mogę! Wpadłem na pomysł, jak porozmawiać z Batą. Ale musiałem się pospieszyć, więc wstałem od stołu, podziękowałem mamie Jirou za obiad, którego nie zjadłem, i przeniosłem się w trymiga do Duat, do Sali Sądu. Na tronie siedział błękitnoskóry Ozyrys mówiąc coś z poważną miną, a u jego stóp siedział zasępiony blondyn. W jednej chwili stałem nie wierząc, że znowu go widzę, a już w drugiej znajdowałem się w jego ramionach, roniąc cholernie słone łzy. Przytulił mnie, a potem puścił i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Miło cię znowu widzieć, An - powiedział Bata, głaszcząc mnie po policzku i jednocześnie ścierając moje łzy. - Ten wypadek w sali Urwiska Straconych Dusz…
- Przepraszam cię za to - jęknąłem drżącym głosem. - Chciałem wrócić, chciałem cię ratować, ale Thalia i Jirou mi nie pozwolili. Mogłem na kilka minut zawiesić misję i wrócić po ciebie… zabronili mi.
- I dobrze - prychnął blondyn, krzyżując ramiona na piersi. - Mógłbyś wszystko zaprzepaścić i posłać mnie oraz Akera na daremną śmierć.
- Przepraszam… przynajmniej ciebie jeszcze spotkałem - westchnąłem.
- Właśnie; gdzie Aker?
- Kłamałem, twierdząc, że mnie szukają… - przyznałem, a on wywrócił oczami, jakby już mu ktoś to mówił. - To nie ja byłem osobą potrzebną Horusowi i Setowi, tylko Aker - wyjaśniłem. - Przejęli jego ciało i moc. Stworzyli Horeta.
- Wiesz, jakoś nie bardzo mnie to zdziwiło - przyznał Bata, wykrzywiając twarz tak, że nie sposób było zgadnąć czy to złośliwy uśmieszek chochlika, czy też grymas zniesmaczenia. Ja stawiam na coś pomiędzy.
Ciesząc się z ponownego spotkania z Batą, zupełnie zapomniałem o obecności Ozyrysa, który przypomniał mi o sobie dzięki cichemu chrząknięciu. Obaj spojrzeliśmy z szacunkiem na błękitnoskórego boga. Ten wstał z tronu, zszedł do nas po schodach i podniósł nas z podłogi.
- Bata, nim Anubis tu przybył, prosiłeś mnie o kolejną szansę - wrócił do poprzedniego tematu.
- Ozyrysie, gdyby nie on, nie byłoby mnie tutaj. Proszę, pozwól mu wrócić - prawie błagałem, a kolana mi się trzęsły tak, że ledwo stałem. I znowu poczułem łzy na twarzy oraz w oczach. - To mój przyjaciel - dodałem z rozpaczą, patrząc to na Batę, to na Ozyrysa. Król śmierci milczał tak długo, że zacząłem bać się, że nie pozwoli, aby Bata mógł dalej żyć. Kilka minut obaj staliśmy na baczność, ściskając swoje dłonie. Krew nam obu odpływała z palców i już ich nie czuliśmy, gdy Ozyrys znowu się odezwał.
- Dobrze, chłopcy - zgodził się cichym głosem. - Dostaniecie miesiąc. Jeśli do tego czasu nie odnajdziecie Akera, nie będę mógł nic więcej zrobić.
- Dziękujemy ci, Ozyrysie! - zawołaliśmy chórem z wielką radością. Skoczyliśmy ku niemu, mając ochotę go uściskać, ale w porę się opanowaliśmy. Bata śmiał się jak wariat, skacząc i płacząc ze śmiechu. Bóg śmierci wypuścił go na powierzchnię, a mnie poprosił, żebym został jeszcze chwilę. Posłuchałem, co ma mi do powiedzenia i również opuściłem Duat.
Przed domem Jirou, gdzie czekali na mnie wszyscy, myślałem o słowach Ozyrysa. Mówił mi o rodzinie i przyjaciołach; o tym, jak ważne jest mieć ich wsparcie. Nie rozumiałem, co to ma do rzeczy, bo przecież ja i pozostali byliśmy zżyci, umieliśmy sobie razem poradzić.
Zbliżyłem się do przyjaciół zamyślony. Thalia trąciła mnie w ramię i uśmiechnęła się na pocieszenie. Uścisnąłem ją z wdzięcznością, a potem zwróciłem się do niej i Jirou, tłumacząc sytuację, w jakiej się znaleźliśmy i warunek, który postawił Ozyrys w zamian za powrót Baty.
- On może być w każdym miejscu na świecie, a ty chcesz szukać go tylko miesiąc? Nie masz szans - stwierdził pesymistycznie mag. Z wściekłości zgrzytnąłem zębami. Policzyłem do dziesięciu, żeby go nie rąbnąć. Nie pomogło, więc się wyżyłem i pstryknąłem go w ucho. Tyle wystarczyło, żeby mi ulżyło.
- Ej, w powieści Julesa Verne’a bohater obleciał świat w osiemdziesiąt dni, prawda? To jest możliwe, bo w końcu to było tylko dwa i pół miesiąca, a oni mają miesiąc. Biorąc pod uwagę fakt, że są bogami i więcej mogą to jakby mieli te osiemdziesiąt dni - zauważyła trafnie Thalia. Przynajmniej ona myśli pozytywnie. Ale Bata zaraz musiał to zepsuć.
- Ale, Thalio, to tylko powieść, na której podstawie nakręcono film - powiedział powoli, obawiając się, że i na niego się wkurzę. Miał rację, o mało go nie strzeliłem. - Nawet dla boga niemożliwym jest odszukać kogoś takiego jak Aker, kiedy jest sobą, a co dopiero, kiedy dwaj wredni bogowie uciekają w jego ciele. Mamy to do siebie, że nie jesteśmy kimś, kogo łatwo znaleźć.
- To dobry pomysł - upierała się dziewczyna, cały czas trzymając moją stronę. Ja się nie odzywałem; nieładnie jest przerywać kobiecie, gdy mówi. - Czemu, co cholery, zawsze jesteście takimi skończonymi pesymistami?
- Nie jestem pesymistą! - oburzyli się obaj chórem. - Tylko sądzę, że twój plan jest głupi, Anubisie - dodał Bata.
- Jedyną głupotą jaką tu widzę, jest twoje podejście - warknąłem. - Chcesz odzyskać Akera? Tak? To mi pomóż!
- Pomogę, oczywiście, że pomogę - obiecał blondyn z zaangażowaniem. - Po prostu sądzę, że nam się to nie uda.
- To po co w ogóle wracałeś? - spytałem ze złością, czując, że wolałbym go nie widzieć.
Nie odpowiedział. Westchnąłem zrezygnowany. Jak to kiedyś powiedziała moja nauczycielka matmy: “Mów do słupa, a słup dupa”. Na tę myśl od razu poprawił mi się humor. Te lekcje były naprawdę nie do zapomnienia. Żałowałem, że pozostali nie mieli tej przyjemności poznać tej uroczej kobiety, bo była naprawdę zarąbista. Ale lekcje miała tylko z moją klasą. Może i nie lubiłem chodzić do szkoły z powodu panującej tam nieustannej nudy i dziwactw o Egipcie opowiadanych przez nauczyciela historii, ale co jak co, ale matematykę uwielbiałem. Tak jak rozmowy z naszym trenerem, zabawny był z niego gość. Pan Fisher to mój ulubiony nauczyciel. A w sumie jedyny człowiek, którego lubiłem, zanim poznałem Thalię oraz Jirou i odzyskałem Batę oraz Akera. Z myśli o szkole wyrwała mnie blondynka, pytając, kiedy ruszamy na misję poszukiwawczą.
- My? Thalia, rozumiem, że pozwoliłem ci szukać Sarkofagu, żeby cię chronić, ale to jest bardziej niebezpieczne - powiedziałem czując, że sam mój ton wszystko jej wyjaśnił. Patrzyła na mnie błagalnym wzrokiem, a Jirou westchnął.
- Wybacz, dziewczyno. To misja tylko dla mężczyzn - uśmiechnął się dumnie stając obok mnie i Baty. Całą trójką spojrzeliśmy na niego z uniesionymi brwiami. Z trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, bo słowa “Jirou” i “mężczyzna” ni w ząb mi ze sobą nie współgrały.
- Jirou, ty też zostajesz w domu - oznajmił Bata najdelikatniejszym i najspokojniejszym tonem na jaki było go stać. - Anubis ma rację, to zbyt niebezpieczne. Żadne z was z nami nie pójdzie.
- A co mamy robić? Stać z boku i kibicować? Nigdy w życiu! - wrzasnęła Thalia, a jej oczy zaczęły z wściekłości zachodzić łzami. Wyczułem, że się o mnie boi. Ująłem jej dłonie i spojrzałem jej głęboko w oczy. Zamarła.
- Wy też będziecie mieć bardzo ważną misję - zapewniłem ją szeptem, żeby wzmocnić efekt i żeby zdała sobie sprawę, że to co jej zaraz powiem jest zadaniem na skalę światową. Jirou oraz Bata nachylili się do nas, żeby słyszeć. - Zostaniecie tu, będziecie chodzić do szkoły i się pilnie uczyć, spróbujecie udawać normalnych, którzy nigdy nie mieli styczności z magią ani nadludzkimi zdolnościami. To będzie przykrywka dla waszej misji. Musicie pilnować Złotego Sarkofagu i lotosu jak oka w głowie. To musi być wasz priorytet, rozumiecie mnie oboje?
Kiwnęli głowami, a rudy zapytał, co będzie z neczeri.
- Nóż pójdzie z nami - poinformował go Bata, wiedząc, że będę chciał zatrzymać święte ostrze przy sobie. Przytaknąłem. - Może się przydać, gdybyśmy mieli walczyć z bogami lub nawet samym Akerem.
Thalia objęła mnie za szyję i wcisnęła twarz w moje ramię. Jirou też mnie przytulił, a zaraz potem zagarnął do nas Batę i staliśmy we czwórkę ściskając się. Czułem się szczęśliwy.
- Będziemy tęsknić, więc nie władujcie się w żadne tarapaty, dobrze? - poprosiła dziewczyna, puszczając nas. Bata obiecał jej za nas dwóch, że będziemy się pilnować, po czym poprawił się i obiecał, że on będzie nas pilnować. Zgodnie uznali, że ja się wpakuję w kłopoty, gdy tylko skręcę za róg. Bardzo dojrzale pokazałem im język. Dziwne było, że zachowuję się jak normalny nastolatek, ale to taki wpływ środowiska.
------------------------
Rozdział krótki, ale pisany naprędce. Osobiście twierdzę, że mi nie wyszedł. Jak są błędy, to bardzo przepraszam i proszę o wytknięcie.
sobota, 31 sierpnia 2013
Witam po wakacjach + prolog: "Witaj, przeznaczenie" (Robin)
Witam, witam : )
Cieszę się, że rozpoczął się kolejny rok szkolny (taa, to dopiero w poniedziałek i miałam zacząć publikować we wrześniu, ale już nie mogłam wytrzymać, więc jest dzisiaj - taki przedpremierowy pokaz xD), bo wraz z nim mam przyjemność powitać na moim blogu dwójkę nowych bohaterów, których możecie odrobinkę bliżej poznać w podstronie "Bohaterowie" oraz w kolejnych rozdziałach kontynuacji historii młodego egipskiego boga - Anubisa - oraz jego przyjaciół.
Ta powieść nosi tytuł: "Klucz do nieba bram" (nawiasem mówiąc poprzednia części miała tytuł: "Złoty Sarkofag" ^.^"). W niej zakończy się pierwsza przygoda Anubisa i przyjaciół.
- Zabij mnie, a potem tłumacz się przed Horetem, dlaczego czeka go klęska - powiedziałem tak wyzywającym tonem, na jaki tylko było mnie stać. W chwilę później poczułem, jak ostrze przebija mi pierś. Zimno rozpłynęło się po moim ciele i już nic nie widziałem. Ale śmierć nie była nieprzyjemna - wręcz przeciwnie sprawiła, że poczułem błogość. Wreszcie byłem naprawdę wolny.
Pogodziłem się ze śmiercią i przeznaczeniem - reszta należy do Akera. Ostatnie, co pamiętam, to światła pędzące do jego ciała.
------------------------------------------------------------------------------------------
Prolog bardzo krótki, a i tak zdradza więcej niż planowałam, ale cóż... Mam nadzieję, że tak jak poprzednie rozdziały Wam się spodoba, więc, aby następne były jeszcze lepsze, proszę o wskazywanie mi jakichkolwiek błędów, jakie zauważycie. Sugestie na temat fabuły, postaci (nowych lub starych) też chętnie przyjmę na adres e-mail: zozu@onet.eu lub na GG: 32864727.
Cieszę się, że rozpoczął się kolejny rok szkolny (taa, to dopiero w poniedziałek i miałam zacząć publikować we wrześniu, ale już nie mogłam wytrzymać, więc jest dzisiaj - taki przedpremierowy pokaz xD), bo wraz z nim mam przyjemność powitać na moim blogu dwójkę nowych bohaterów, których możecie odrobinkę bliżej poznać w podstronie "Bohaterowie" oraz w kolejnych rozdziałach kontynuacji historii młodego egipskiego boga - Anubisa - oraz jego przyjaciół.
Ta powieść nosi tytuł: "Klucz do nieba bram" (nawiasem mówiąc poprzednia części miała tytuł: "Złoty Sarkofag" ^.^"). W niej zakończy się pierwsza przygoda Anubisa i przyjaciół.
W poprzedniej części:
Set planuje zniszczyć znany nam świat, a na jego miejsce stworzyć swój własny - pełen chaosu, niebezpieczeństw i nienawiści. Jednak, aby wprowadzić ten plan w życie, potrzebuje najpotężniejszej istoty wszechświata. Pierwszym kandydatem na to stanowisko według Seta jest jego jedyny syn, Anubis, który zbuntował się przeciw ojcu i odmówił współpracy w tym dziele zniszczenia. Pościg za chłopcem trwał tysiąc lat, po których wszystko zaczęło się zmieniać.
Stało się to za sprawą ataku na szkołę, do której chodziła dwójka na pozór zwyczajnych dzieciaków - Thalia i Jirou. Ta dwójka okazała się odważnymi i lojalnymi przyjaciółmi, którzy mimo lęku oraz niepewności zdecydowała się towarzyszyć Anubisowi w wyprawie, mającej na celu odzyskanie kilku artefaktów, umożliwiających pokonanie złowieszczego boga pustyni.
Trójkę przyjaciół po drodze spotykały różne przygody - lepsze lub gorsze. Naprzeciw nich wychodzili bogowie, którzy pomagali lub przeszkadzali w misji ocalenia świata. Wśród nich znaleźli się Bata i Aker - przyjaciele Anubisa z dzieciństwa, Neftyda - jego dobra matka, Selkit - bogini skorpionów, Thot - bóg mądrości i księżyca oraz Horus - współpracujący z Setem bóg wojny.
Aker oraz Bata zdecydowali się pomóc dawnemu przyjacielowi, mimo tego że tysiąc lat wcześniej on ich opuścił, jak się później okazało, po to, aby chronić swojego najlepszego przyjaciela, który był istotą, potrzebną Setowi do zniszczenia świata.
Gdy wszystko zaczynało się już układać, Aker został pojmany przez Seta oraz Horusa, którzy opętali ciało chłopca, tworząc w ten sposób Horeta - najniebezpieczniejszego boga wszech czasów.
------------------------------------------------------------------------------------------------------
W tej części wśród głównych bohaterów znajdą się starzy przyjaciele (Anubis, Aker, Bata) oraz nowi sojusznicy (Bastet, Robin). Thalia oraz Jirou zostali zdegradowani do roli postaci drugoplanowych, ale jeśli ktoś ich lubi, zapewniam, że się pojawią i będą mieć pewne znaczenie dla historii. Z przykrością muszę donieść, że prawdopodobnie znów ukaże się, że tylko jeden lub dwa rozdziały z perspektywy Akera. Ale teraz, żeby już dłużej nie przeciągać, zapraszam Wszystkich na prolog części drugiej xD
--------------------------------------------------------------------------------------------------------
Po raz pierwszy tak strasznie się bałem.
- To twoje ostatnie minuty - zasyczał Sobek prosto do mojego ucha. - Pożegnaj się i powiedz dobranoc.
Ramiona trzęsły mi się od bezgłośnego szlochu, po plecach spłynął zimny pot, a nóż, który Sobek przystawiał do mojego gardła, dzwonił cicho o kajdanki. Przepowiednia Wyroczni właśnie zaczynała się spełniać. Stojący nade mną krokodyl szczerzył kły w okrutnym uśmiechu, podziwiając zapewne bursztynową barwę moich zaszklonych oczu. Wzrokiem błagałem go o litość, ale doskonale wiedziałem, że nic już nie zdziałam. Spojrzałem jeszcze raz w bok na Anubisa, Batę, Bastet oraz Cartera, motających się w mocnym uścisku sznura. Przełknąłem ślinę, skinąłem głową i odważnie spojrzałem Sobkowi w oczy.- To twoje ostatnie minuty - zasyczał Sobek prosto do mojego ucha. - Pożegnaj się i powiedz dobranoc.
- Zabij mnie, a potem tłumacz się przed Horetem, dlaczego czeka go klęska - powiedziałem tak wyzywającym tonem, na jaki tylko było mnie stać. W chwilę później poczułem, jak ostrze przebija mi pierś. Zimno rozpłynęło się po moim ciele i już nic nie widziałem. Ale śmierć nie była nieprzyjemna - wręcz przeciwnie sprawiła, że poczułem błogość. Wreszcie byłem naprawdę wolny.
Pogodziłem się ze śmiercią i przeznaczeniem - reszta należy do Akera. Ostatnie, co pamiętam, to światła pędzące do jego ciała.
------------------------------------------------------------------------------------------
Prolog bardzo krótki, a i tak zdradza więcej niż planowałam, ale cóż... Mam nadzieję, że tak jak poprzednie rozdziały Wam się spodoba, więc, aby następne były jeszcze lepsze, proszę o wskazywanie mi jakichkolwiek błędów, jakie zauważycie. Sugestie na temat fabuły, postaci (nowych lub starych) też chętnie przyjmę na adres e-mail: zozu@onet.eu lub na GG: 32864727.
środa, 24 lipca 2013
KONKURS!!!
Z okazji tego, że minęła już prawie połowa wakacji, ogłaszam KONKURS!
Bardzo lubię sprawiać ludziom radość, a wiem, że podczas pisania jedną z najprzyjemniejszych czynności jest wymyślanie bohaterów, więc będzie to "Konkurs na postać".
Bardzo lubię sprawiać ludziom radość, a wiem, że podczas pisania jedną z najprzyjemniejszych czynności jest wymyślanie bohaterów, więc będzie to "Konkurs na postać".
REGULAMIN KONKURSU:
- KAŻDA propozycja zostanie rozpatrzona.
- Przed opisem bohatera należy podać swoje imię (lub nazwę użytkownika/pseudonim) oraz kontakt (adres e-mail lub numer GG)
- BĘDĄ TYLKO TRZY NAGRODY! Nagrodą za I miejsce będzie użycie postaci jako jednego z głównych bohaterów (pisanie z jego perspektywy). Nagrodą za II miejsce będzie wprowadzenie postaci jako bohatera drugoplanowego z ważną rolą do odegrania. Nagrodą za III miejsce będzie przedstawienie postaci jako bohatera drugoplanowego, pojawiającego się kilka razy jako wsparcie (lub wręcz przeciwnie - to zależy od zwycięzcy III miejsca) głównych bohaterów.
- Każdy zainteresowany może przesłać MAKSYMALNIE dwa zgłoszenia.
- Trzej zwycięzcy zostaną powiadomieni mailowo lub na GG o wygranej.
- Zgłoszenie musi zostać przesłana na adres e-mail: zozu@onet.eu
- W temacie maila musi być podane imię i nazwisko bohatera z dopiskiem "Konkurs".
- Zgłoszenia przyjmuję do 31.08.2013r.
- Opis bohatera musi zawierać:
- imię i nazwisko,
- wiek,
- rasę (bóg, półbóg - należy podać rodziców)
- opis wyglądu ( + zdjęcie )
- znaki charakterystyczne wyglądu,
- nałogi/nawyki postaci,
- kilka ogólnych cech charakteru (co najmniej 3 - co najwyżej 10)
- krótka historia bohatera (do 2 stron A4 w Wordzie automatyczną wielkością Times New Roman bez akapitów)
NIE UMIEM POWIEDZIEĆ, W KTÓRYM MOMENCIE ZWYCIĘSKIE POSTACIE ZOSTANĄ WPROWADZONE DO HISTORII!!!
Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam do wzięcia udziału i życzę powodzenia ^.^
Miłej reszty wakacji - pozdrawiam
Autorka :*
P.S. Jeśli nie będę mogła się zdecydować na zwycięzcę, zostanie przeprowadzona ankieta wśród czytelników.
czwartek, 30 maja 2013
Epilog - "Opętanie" (Aker)
- AKER! - przeraźliwy wrzask Thalii rozdarł suche powietrze i dzwonił mi w uszach jeszcze w chwili, gdy Set i Horus przygnietli mnie do posadzki. Usłyszałem głośny trzask łamanych kości i w tym samym momencie moje plecy przeszył tak ostry ból, jakbym dostał rozżarzonym dwustu tonowym młotem w sam środek kręgosłupa. Zawyłem z bólu, a mój krzyk zmieszał się z wrzaskiem Thalii, płaczem Jirou i gradem przekleństw sypiących się z ust Anubisa. Ból powiększał się z każdą chwilą, kałuża krwi pode mną równocześnie z nim, a ja zaciskałem zęby, żeby nie płakać, chociaż ból zdawał się rozrywać moje ciało od wewnątrz. Moje organy płonęły żywym ogniem, a z oczu płynęły gorące, słone łzy, mieszające się z krwią, spływającą mi z czoła. Wszystko wokół mnie stało się tak wyraźne i jasne, że blask oślepiał mnie całkowicie i prawie wypalał mi oczy. Żyły nabiegły krwią, w głowie pulsował tępy ból, szczęki zacisnęły się tak mocno, że po chwili usłyszałem zgrzyt i trzask, gdy żuchwa pękła. Płuca paliły z braku tlenu, a żebra jakby się kurczyły, przebijając się przez opłucną i osierdzie do samego serca, które waliło, panicznie próbując utrzymać mnie przy życiu. Wstrząsnęły mną zimne dreszcze, gdy uświadomiłem sobie, dlaczego tak cierpię. Set i Horus wnikali we mnie, wtapiali się w moje ciało. Próbowali mnie opętać - przejąć moje ciało i umysł, i pozbawić mnie wolnej woli. O nie! Nigdy w życiu nie pozwolę zamieszkać w sobie takim szmatławcom jak ci dwaj. Głęboko w mojej głowie rozległ się mroźny szept, który sprawił, że poczułem się jakby w mózg wbijano mi miliardy lodowatych, ostrych jak zęby piranii igieł.
- Nie walcz… - poradził Set, zmęczonym głosem. Przynajmniej tyle dobrego, że i oni cierpią. - Wpuść nas. Pozwól nam przejąć swoje ciało, a cały twój ból i cierpienie staną się tylko złym wspomnieniem.
- Goń się za taką propozycję - warknąłem w myśli, bo na głos nie dałbym rady nic powiedzieć bez krzyczenia. Ból stał się jeszcze mocniejszy - coś jakby grube pazury orła wbijały się w moje ramiona, a jego potężny dziób rozłupywał mi czaszkę i rozrywał mnie na strzępy, odrywając mięśnie od ścięgien i kości. Rozpadałem się kawałek po kawałeczku, ale nie traciłem świadomości. Nawet, gdy ból zelżał, a Set i Horus zapanowali nad moim ciałem, nie udało im się całkowicie przejąć nade mną kontroli. Wszystkie moje rany się zasklepiły, kości pozrastały, udało mi się złapać oddech. Nie całkiem z własnej woli podniosłem się do klęku, mając opuszczoną głowę. Bałem się spojrzeć na Ana, a gdy to zrobiłem, moje serce pękło. Dosłownie - poczułem jak niewielki jego fragment odłamuje się od reszty, pęka na pięć mniejszych części i rozlatuje się po całym ciele. Anubis cierpiał jeszcze bardziej niż ja i ta świadomość mnie złamała, pozwalając zapanować dwóm wrednym bogom. Jego wykrzywiona bólem twarz, błyszcząca od łez, wybrudzona sadzą, błotem, kurzem oraz krwią, przerażona, piękna, blada, ale zrozpaczona, była ostatnim, co zobaczyłem, zanim dwaj bogowie, przejęli nade mną kontrolę. Zapadałem się w ciemność. Nim Set i Horus uciekli z walącej się świątyni, zdołałem szepnąć w stronę Anubisa:
- Proszę, wybacz mi.
- Nie walcz… - poradził Set, zmęczonym głosem. Przynajmniej tyle dobrego, że i oni cierpią. - Wpuść nas. Pozwól nam przejąć swoje ciało, a cały twój ból i cierpienie staną się tylko złym wspomnieniem.
- Goń się za taką propozycję - warknąłem w myśli, bo na głos nie dałbym rady nic powiedzieć bez krzyczenia. Ból stał się jeszcze mocniejszy - coś jakby grube pazury orła wbijały się w moje ramiona, a jego potężny dziób rozłupywał mi czaszkę i rozrywał mnie na strzępy, odrywając mięśnie od ścięgien i kości. Rozpadałem się kawałek po kawałeczku, ale nie traciłem świadomości. Nawet, gdy ból zelżał, a Set i Horus zapanowali nad moim ciałem, nie udało im się całkowicie przejąć nade mną kontroli. Wszystkie moje rany się zasklepiły, kości pozrastały, udało mi się złapać oddech. Nie całkiem z własnej woli podniosłem się do klęku, mając opuszczoną głowę. Bałem się spojrzeć na Ana, a gdy to zrobiłem, moje serce pękło. Dosłownie - poczułem jak niewielki jego fragment odłamuje się od reszty, pęka na pięć mniejszych części i rozlatuje się po całym ciele. Anubis cierpiał jeszcze bardziej niż ja i ta świadomość mnie złamała, pozwalając zapanować dwóm wrednym bogom. Jego wykrzywiona bólem twarz, błyszcząca od łez, wybrudzona sadzą, błotem, kurzem oraz krwią, przerażona, piękna, blada, ale zrozpaczona, była ostatnim, co zobaczyłem, zanim dwaj bogowie, przejęli nade mną kontrolę. Zapadałem się w ciemność. Nim Set i Horus uciekli z walącej się świątyni, zdołałem szepnąć w stronę Anubisa:
- Proszę, wybacz mi.
sobota, 25 maja 2013
"Ostatnia bitwa" (Aker)
Z piątki zrobiła się czwórka. Ja nie wierzę, że Baty już z nami nie ma. Temu, kto za to odpowiada obiecuję, że skona w męczarniach, a przed sądem Anubisa będzie błagał o litość. Ozyrys, który jest poniekąd ojcem Baty, dopilnuje, żeby zabójca dostał karę ponad przeciętną.
Anubis był załamany. Może nie wyglądał, ale ja i Jirou to wiedzieliśmy. Nawet Thalia, która była tylko zwykłym człowiekiem, miała tę świadomość.
Świątynia Seta była ruiną. Od tysięcy lat nikt jej nie używał, choć jego wyznawcy jeszcze nie zniknęli. Stojąc pod bramą, Thalia zaczęła drżeć - w sumie miała powód. Monumentalny głaz, w którym wyryte były hieroglify ochronne, błyszczał ziarnami piasku w promieniach słońca w sposób taki, że wyglądał jak pozłacany i wysadzany niewielkimi diamentami. W kontakcie ze skórą Anubisa brama się otworzyła. Wewnątrz panował mrok, lecz gdy tylko weszliśmy do środka świątyni, na ścianach zapaliły się pochodnie, a wrota zamknęły za naszymi plecami. Jirou obejrzał się przestraszony i przylgnął do Thalii. Patrzyła na niego jakby zastanawiała się nad jakimś przezwiskiem, ale zrezygnowała ze swojego zamiaru i tylko poklepała go po dłoniach, zapewniając, że wszystko się jakoś ułoży. Pozytywne myślenie przede wszystkim, zgadzam się z tym, ale Anubis raczej nie, bo posłał jej takie spojrzenie, że mógłby nim zabić. Rozumiem, że śmierć Baty jest zdarzeniem, które potrafi trwale zrujnować psychikę - sam nie czuję się z tym za dobrze - ale niech nie wyżywa się na dziewczynie. Żeby mu przypomnieć o najistotniejszych sprawach, musiałem kopnąć go lekko w kostkę. Wtedy się uspokoił i wbił oczy bez błysku w sufit.
Szliśmy prosto tylko kilka minut, potem trafiliśmy na schody prowadzące do piwnic albo lochów - jedno z dwojga.
Nie było zaskoczenia, gdy wchodząc do dużego, zalatującego grzybem pomieszczenia, zobaczyliśmy Seta i Horusa u jego boku. Za nimi stała Izyda, trzymająca w dłoniach miecz, który podarowała mi Selkit. Bogini miała na sobie złotą zbroję - nie taką szczelną i ciężką jak ptasi móżdżek, ale wytrzymałą. Set chyba nie zamierzał się trudzić walką z nami, bo ubrał się w królewskie atłasowe szaty i założył na głowę onyksową koronę wysadzaną rubinami. Jego oczy nabrały złotego koloru. Odkąd ostatnio go widziałem - co nie było tak dawno - jego wygląd się poprawił. Już nie był taki chudy, stał wyprostowany i dumny jak prawdziwy król - tak pewny swojego zwycięstwa, że to aż śmieszne.
Jirou wyciągnął różdżkę i podniósł ją na wysokość piersi, gotów do obrony, Thalia stała jak stała, bo raczej nie wiele mogła zrobić, choć czułem jak cała się trzęsie, żeby nie zabić Seta gołymi rękami. Parsknąłem cichym śmiechem. Anubis zgromił mnie wzrokiem i odepchnął do tyłu. Wpadłem na kamienną ścianę, patrząc na niego zaskoczony. Ściskał w dłoni neczeri, a na jego twarzy pojawił się dziwny grymas zaciętości. Święte ostrze lśniło coraz jaśniej złoto-czerwonym światłem, podobnie jak miecz Izydy mienił się wszystkimi kolorami tęczy.
- Zasadzka się nie udała, Akerze - zaśmiał się chłodno Set, patrząc na mnie z wyższością. - A skoro jesteśmy już przy temacie twoich genialnych planów, jak zamierzałeś przetransportować tutaj Złoty Sarkofag?
- Po mojemu - powiedziałem zniesmaczony tym jego “uprzejmym” tonem. - Czyli tak: Virtutem de mundi maxime potens Aurum Sarcophagus! (Mocą najpotężniejszą wszechświata, przyzywam Złoty Sarkofag.)
- Niemożliwe… - jęknęła cicho Izyda, widząc jak między nami powietrze migoce i wiruje, a jego temperatura się podnosi. W tym miejscu zaczęła się materializować trumna, której potrzebowaliśmy do wykonania zadania. Sarkofag pojawił się w całej swojej okazałości, oślepiając nas prawie swoim blaskiem.
- Nie powinieneś móc… - zaczął Horus, ale Set podniósł dłoń i go uciszył.
- Jest najpotężniejszą istotą we wszechświecie, nawet bez wyznawców ma tyle mocy, by przełamać zaklęcia obronne Arnolda Depputiego - przypomniał sokołowi. Izyda nadal nie wierzyła, że to zrobiłem. Nawet ja sam nie przypuszczałem, że dam radę. Zakręciło mi się w głowie.
- Trudno - warknął ptasi móżdżek. - Może i ma dużo mocy, ale ze mną nie wygra.
W tym samym momencie się na mnie rzucił. Znikąd przede mną pojawiła się Bastet z chopeszami w dłoniach.
- Spadaj, ptaszyno! - miauknęła, wywalając Horusa na ziemię. Wytrąciła mu broń z ręki, śmiejąc się jak psychopatka. Lubię to! Wyciągnąłem swoje pistolety z kabur i przeładowałem je.
- Tak trzymaj, kocie! - zawołałem do niej. Podałem Thalii jeden pistolet i kazałem użyć go tylko w ostateczności, bo inaczej mogłaby sobie zrobić krzywdę.
A całą tę walkę opowiem w rozdziałach, bo chyba za bardzo pokręcone by to było, jakbym opisywał wszystko na raz. To zacznijmy od Bastet, która wirowała z Horusem jak w jakimś dzikim tańcu, wymachując ostrzami i tnąc ptasiego móżdżka po torsie. Nic mu tym nie robiła, bo miał zbroję, ale przynajmniej na chwilę tracił równowagę i nie mógł atakować, więc taktyka kotki się sprawdzała. Ale pan wielki bóg wojny nie dawał za wygraną i po każdej chwili niedyspozycji atakował z większą siłą niż poprzednio. Bastet nie utrzymałaby się w takiej sytuacji zbyt długo, gdyby nie Jirou, który nadbiegł jej z pomocą. Krzyczał cały czas zaklęcia, lecz z jego różdżki ciągle sypały się tylko iskry. Nic porządnego nie mógł zrobić - co za kretyn! Jakby się skupił, to by mu wyszło.
- Jirou, tumanie! - krzyknąłem na niego. - Uspokój myśli i się zastanów nad tym, co robisz!
Spojrzał na mnie ze złością. Ojej, nie sądziłem, że ten knypek może się wściec. A wygląda na takiego spokojnego dzieciaka, ha! Jak już przestał mnie zabijać wzrokiem, zatrzymał się i wyciągnął różdżkę przed siebie. Zaczęła się wokół niego unosić pomarańczowa mgła. Lol! Brawo, smarku. W Horusa pomknęło siedem grubych lin, które oplotły go i zaczęły zacieśniać się na jego ramionach i kolanach. Wyglądało na to, że Jirou już go związał na Amen, tylko że nagle bez ostrzeżenia wstęgi rudego rozprysły się w drobny mak, a samego chłopaka siła odrzutu pchnęła na ścianę, która skruszyła się i zwaliła na niego. Bastet nie zdążyła nawet krzyknąć, gdy Horus wyrwał jej chopesz z dłoni i rozharatał jej ramiona i plecy. Pisnęła cicho, padając na popękaną podłogę, a wokół niej rozlała się kałuża krwi. Horus dyszał ciężko, zwracając ku mnie płonący bitewnym ogniem wzrok. Zaczął iść w moją stronę powolnym krokiem - zakrwawiona klinga jego miecza, wyglądała strasznie w drgającym świetle pochodni. Zamachnął się, lecz ostrze mnie nie dosięgło. Zderzyło się z czarnym neczeri - posypały się iskry. Anubis patrzył na ptasiego móżdżka spod zmarszczonych brwi.
- Gdzie z łapami? - warknął na niego. - Aker, zaklęcie!
Skinąłem głową i podbiegłem do Sarkofagu. Zepchnąłem jego wieko, które spadło z łomotem na posadzkę. Rozejrzałem się za Thalią, żeby oddała mi kwiat, ale kiedy ją zobaczyłem, doszedłem do wniosku, że raczej mi nie pomoże. Celowała pistoletem w Izydę, która uśmiechała się kpiąco, a jej ręce trzęsły się tak bardzo, że myślałem, że zaraz puści broń, a ta wypali. Izyda podniosła miecz nad głowę, a Thalia nawet nie drgnęła. Przeskoczyłem nad Sarkofagiem i w ostatniej chwili zabrałem ją spod ostrza. Pociągnąłem ją na ziemię, a potem kazałem czołgać się za mną aż do wyjścia z piwnicy. Usiedliśmy na chwilę za ścianą, a ona dysząc strzeliła mi takie nieprzemyślane pytanie, że o mało co nie wybuchłem jej tam śmiechem w twarz.
- Nie możesz ich po prostu wysadzić w powietrze? Jesteś najpotężniejszą istotą wszechświata.
- Głupia jesteś, babo - oznajmiłem wyniosłym tonem. - Na głowy by nam się świątynia zawaliła. Tego chyba nie chcesz, prawda?
- Nie - przyznała. I znowu kolejne genialne pytanie: - A nie możesz im się oprzeć, gdy będą chcieli cię opętać?
- Nawet mnie by to zabiło - zmarszczyłem brwi. - Oczywiście, będę próbować, jeśli do tego dojdzie, ale nie dam rady. Mimo wielkiej mocy, jestem sam jeden, a ich jest trójka.
- A Anubis i Jirou nie mogą ci pomóc?
- Nie. Jirou ma za mało mocy, niewiele mi to da.
- A Anubis? - upierała się.
- Wrr… Thalia! - krzyknąłem zirytowany. Czerwony piorun uderzył w ścianę, o którą się opieraliśmy. Kamienie posypały się nam na głowy, więc zasłoniłem dziewczynę ramionami. Pył opadł po kilkunastu sekundach. Wychyliłem się zza resztek ściany i zobaczyłem Anubisa, walczącego jednocześnie z Setem i Izydą. Jirou leżał nieruchomo pod stertą kamieni - wyglądało na to, że stracił przytomność. Bastet też się nie ruszała, a ich broń leżała metr od nich.
- Zrób coś - jęknęła Thalia błagalnym tonem, gdy An rąbnął w drugą ścianę i osunął się zamroczony na podłogę, ale nie przestał się bronić. Rozejrzałem się podejrzliwie, bo bardzo wyraźnie mi czegoś brakowało. Nim zdążyłem cokolwiek zarejestrować, tuż przed twarzą błysnęło mi srebrne ostrze. Odruchowo się zamachnąłem i trzasnąłem Horusa w dziób, przy czym najwyraźniej złamałem mu nos, bo coś głośno chrupnęło, a prawie na pewno to nie była moja ręka. Ptasi móżdżek rzucił na mnie kilka staroegipskich przekleństw (to znaczy nie klątw, ale zwykłych wulgaryzmów) i cofnął się kilka kroków. Pchnąłem Thalię za stertę gruzu, a następnie skoczyłem na Horusa, zwalając go z nóg. Potoczyliśmy się przez środek sali i uderzyliśmy w twardą ściankę boczną Sarkofagu. Na nieszczęście to ja rąbnąłem w nią kręgosłupem. Au! I znowu nóż pomknął w kierunku mojej twarzy. Odchyliłem się tyle, ile mogłem, ale ostrze musnęło moją skroń, rozcinając skórę. Krew spłynęła mi po oczach do ust. Wyplułem ją Horusowi w twarz i stanąłem na nogi, sięgając po jeden ze sztyletów Selkit. Wyprostowałem się gotowy do walki, uśmiechając się wyzywająco. Jestem w swoim żywiole! Buahahahaha! Ojej, odbiło mi całkiem. Trudno, czas skopać kurczakowi piórka! Horus miał minę podobną do mojej, bo tak samo zadowolona i zacięta, ale w jego dwukolorowych oczach płonął niezdrowy ogień bitewny. Jakbym stał przed czerwonym, greckim bogiem wojny, Aresem. (nawiasem, kiedyś przed nim stałem i szczerze mówiąc, nie polubiliśmy się. Próbował mnie spalić.) Wokół nas wzniosła się wysoka ściana płomieni. Nie bardzo wiem, który z nas ją wzniecił, ale byłem pewien, że Anubis i Thalia byli zdenerwowani.
- Dawaj, ptasi móżdżku! - zaśmiałem się, odrzucając włosy do tyłu. Wyprowadziłem cios w tej samej chwili, gdy miecz Horusa wbił się od góry w kości mojego nadgarstka. Sztylet wyleciał mi z dłoni, która teraz krwawiła gorzej niż skroń. Trzymając się za zranioną rękę, sprzedałem Horusowi zdrowego kopa prosto w splot słoneczny. Zachwiał się i upadł. Płomienie zmalały, rozstąpiły się przede mną. Przemknąłem do Anubisa. W biegu uderzyłem w Seta ramieniem. Poleciał na ścianę, a ja podniosłem Ana, brudząc go krwią.
- Dajesz radę?
- Wypowiesz w końcu to zaklęcie? - wysapał, opierając się o mnie ramieniem.
- Chciałbym, ale ktoś mi ciągle przerywa - wyjaśniłem zezłoszczony. - A to Thalię przed Izydą trzeba ratować, a to ciebie przed Setem. Albo Horus mi wchodzi w paradę. Jak się nimi zajmiesz, będę mieć większe pole manewru.
- Nie mam już siły… Aker, za dużo energii zużyłem na ojca. Ciągłe utrzymywanie tarczy nad Jirou i Bastet w połączeniu z magią bitewną jest męczące - powiedział, patrząc z ukosa na zbierającego się Seta oraz Izydę, która znowu walczyła z Thalią. - Musisz sobie radzić sam.
Widząc jego spoconą twarz, doszedłem do wniosku, że ma rację.
- Beskerm - powiedziałem, dotykając jego czoła. Moja tarcza go osłoni przez jakiś czas, póki nie zacznę formuły zaklęcia. W tej samej chwili Izyda złapała Thalię za włosy i walnęła jej głową o skałę. Wyjąłem drugi ze sztyletów od bogini skorpionów. W tej samej sekundzie Jirou podniósł się w podłogi i mnie zatrzymał. Wyciągnął dłoń, w której trzymał złoty lotos i neczeri, prosząc słabym głosem, żebym nie marnował czasu na ratowanie Thalii, która prędzej czy później odda bogini dwa razy mocniej. Zacisnąłem zęby, czując że drżą mi ramiona, ale wiedziałem, że on ma rację.
- Pilnuj Bastet - kazałem, nie myśląc nawet, skąd rudy wziął święty nóż, skoro wcześniej to An go używał. Nie miałem na to czasu. - Anubis potrzebuje odpoczynku, a jego magia jest zbyt słaba, żeby pomóc komukolwiek. Teraz ty musisz ją ochraniać.
Wziąłem od niego kwiat i stanąłem przy Sarkofagu. Jego wnętrze było srebrne - połowa skrzyni złota, druga srebrna. Jak oczy ptasiego móżdżka. Ułożyłem lotos na dnie trumny, trzęsącymi się palcami rozkładając jego płatki. Neczeri wbiłem w jego środek, a potem nadstawiłem nad niego rękę, aby krew zalała oba przedmioty oraz wnętrze Sarkofagu. Otworzyłem usta i rozpocząłem recytowanie zaklęcia. Gorąco uderzyło mnie w twarz, Złoty Sarkofag rozbłysnął olśniewającym światłem. Szczęk stali zwrócił moją uwagę na pozostałych, ale nie rozproszył mnie na tyle, żebym przestał mówić. Thalia wyrywała się Izydzie z uścisku krzycząc coś do mnie; Jirou płakał przytrzymywany przez Anubisa, co wyglądało, jakby Szakal wyłamywał mu ręce, a Bastet wciąż leżała bez przytomności. Nigdzie nie widziałem Seta i Horusa. Niepokój kazał mi podnieść poziom energii zużywanej na magię. Sala zatrzęsła się, a sufit nad nami zaczął pękać i walić nam się na głowy.
Anubis był załamany. Może nie wyglądał, ale ja i Jirou to wiedzieliśmy. Nawet Thalia, która była tylko zwykłym człowiekiem, miała tę świadomość.
Świątynia Seta była ruiną. Od tysięcy lat nikt jej nie używał, choć jego wyznawcy jeszcze nie zniknęli. Stojąc pod bramą, Thalia zaczęła drżeć - w sumie miała powód. Monumentalny głaz, w którym wyryte były hieroglify ochronne, błyszczał ziarnami piasku w promieniach słońca w sposób taki, że wyglądał jak pozłacany i wysadzany niewielkimi diamentami. W kontakcie ze skórą Anubisa brama się otworzyła. Wewnątrz panował mrok, lecz gdy tylko weszliśmy do środka świątyni, na ścianach zapaliły się pochodnie, a wrota zamknęły za naszymi plecami. Jirou obejrzał się przestraszony i przylgnął do Thalii. Patrzyła na niego jakby zastanawiała się nad jakimś przezwiskiem, ale zrezygnowała ze swojego zamiaru i tylko poklepała go po dłoniach, zapewniając, że wszystko się jakoś ułoży. Pozytywne myślenie przede wszystkim, zgadzam się z tym, ale Anubis raczej nie, bo posłał jej takie spojrzenie, że mógłby nim zabić. Rozumiem, że śmierć Baty jest zdarzeniem, które potrafi trwale zrujnować psychikę - sam nie czuję się z tym za dobrze - ale niech nie wyżywa się na dziewczynie. Żeby mu przypomnieć o najistotniejszych sprawach, musiałem kopnąć go lekko w kostkę. Wtedy się uspokoił i wbił oczy bez błysku w sufit.
Szliśmy prosto tylko kilka minut, potem trafiliśmy na schody prowadzące do piwnic albo lochów - jedno z dwojga.
Nie było zaskoczenia, gdy wchodząc do dużego, zalatującego grzybem pomieszczenia, zobaczyliśmy Seta i Horusa u jego boku. Za nimi stała Izyda, trzymająca w dłoniach miecz, który podarowała mi Selkit. Bogini miała na sobie złotą zbroję - nie taką szczelną i ciężką jak ptasi móżdżek, ale wytrzymałą. Set chyba nie zamierzał się trudzić walką z nami, bo ubrał się w królewskie atłasowe szaty i założył na głowę onyksową koronę wysadzaną rubinami. Jego oczy nabrały złotego koloru. Odkąd ostatnio go widziałem - co nie było tak dawno - jego wygląd się poprawił. Już nie był taki chudy, stał wyprostowany i dumny jak prawdziwy król - tak pewny swojego zwycięstwa, że to aż śmieszne.
Jirou wyciągnął różdżkę i podniósł ją na wysokość piersi, gotów do obrony, Thalia stała jak stała, bo raczej nie wiele mogła zrobić, choć czułem jak cała się trzęsie, żeby nie zabić Seta gołymi rękami. Parsknąłem cichym śmiechem. Anubis zgromił mnie wzrokiem i odepchnął do tyłu. Wpadłem na kamienną ścianę, patrząc na niego zaskoczony. Ściskał w dłoni neczeri, a na jego twarzy pojawił się dziwny grymas zaciętości. Święte ostrze lśniło coraz jaśniej złoto-czerwonym światłem, podobnie jak miecz Izydy mienił się wszystkimi kolorami tęczy.
- Zasadzka się nie udała, Akerze - zaśmiał się chłodno Set, patrząc na mnie z wyższością. - A skoro jesteśmy już przy temacie twoich genialnych planów, jak zamierzałeś przetransportować tutaj Złoty Sarkofag?
- Po mojemu - powiedziałem zniesmaczony tym jego “uprzejmym” tonem. - Czyli tak: Virtutem de mundi maxime potens Aurum Sarcophagus! (Mocą najpotężniejszą wszechświata, przyzywam Złoty Sarkofag.)
- Niemożliwe… - jęknęła cicho Izyda, widząc jak między nami powietrze migoce i wiruje, a jego temperatura się podnosi. W tym miejscu zaczęła się materializować trumna, której potrzebowaliśmy do wykonania zadania. Sarkofag pojawił się w całej swojej okazałości, oślepiając nas prawie swoim blaskiem.
- Nie powinieneś móc… - zaczął Horus, ale Set podniósł dłoń i go uciszył.
- Jest najpotężniejszą istotą we wszechświecie, nawet bez wyznawców ma tyle mocy, by przełamać zaklęcia obronne Arnolda Depputiego - przypomniał sokołowi. Izyda nadal nie wierzyła, że to zrobiłem. Nawet ja sam nie przypuszczałem, że dam radę. Zakręciło mi się w głowie.
- Trudno - warknął ptasi móżdżek. - Może i ma dużo mocy, ale ze mną nie wygra.
W tym samym momencie się na mnie rzucił. Znikąd przede mną pojawiła się Bastet z chopeszami w dłoniach.
- Spadaj, ptaszyno! - miauknęła, wywalając Horusa na ziemię. Wytrąciła mu broń z ręki, śmiejąc się jak psychopatka. Lubię to! Wyciągnąłem swoje pistolety z kabur i przeładowałem je.
- Tak trzymaj, kocie! - zawołałem do niej. Podałem Thalii jeden pistolet i kazałem użyć go tylko w ostateczności, bo inaczej mogłaby sobie zrobić krzywdę.
A całą tę walkę opowiem w rozdziałach, bo chyba za bardzo pokręcone by to było, jakbym opisywał wszystko na raz. To zacznijmy od Bastet, która wirowała z Horusem jak w jakimś dzikim tańcu, wymachując ostrzami i tnąc ptasiego móżdżka po torsie. Nic mu tym nie robiła, bo miał zbroję, ale przynajmniej na chwilę tracił równowagę i nie mógł atakować, więc taktyka kotki się sprawdzała. Ale pan wielki bóg wojny nie dawał za wygraną i po każdej chwili niedyspozycji atakował z większą siłą niż poprzednio. Bastet nie utrzymałaby się w takiej sytuacji zbyt długo, gdyby nie Jirou, który nadbiegł jej z pomocą. Krzyczał cały czas zaklęcia, lecz z jego różdżki ciągle sypały się tylko iskry. Nic porządnego nie mógł zrobić - co za kretyn! Jakby się skupił, to by mu wyszło.
- Jirou, tumanie! - krzyknąłem na niego. - Uspokój myśli i się zastanów nad tym, co robisz!
Spojrzał na mnie ze złością. Ojej, nie sądziłem, że ten knypek może się wściec. A wygląda na takiego spokojnego dzieciaka, ha! Jak już przestał mnie zabijać wzrokiem, zatrzymał się i wyciągnął różdżkę przed siebie. Zaczęła się wokół niego unosić pomarańczowa mgła. Lol! Brawo, smarku. W Horusa pomknęło siedem grubych lin, które oplotły go i zaczęły zacieśniać się na jego ramionach i kolanach. Wyglądało na to, że Jirou już go związał na Amen, tylko że nagle bez ostrzeżenia wstęgi rudego rozprysły się w drobny mak, a samego chłopaka siła odrzutu pchnęła na ścianę, która skruszyła się i zwaliła na niego. Bastet nie zdążyła nawet krzyknąć, gdy Horus wyrwał jej chopesz z dłoni i rozharatał jej ramiona i plecy. Pisnęła cicho, padając na popękaną podłogę, a wokół niej rozlała się kałuża krwi. Horus dyszał ciężko, zwracając ku mnie płonący bitewnym ogniem wzrok. Zaczął iść w moją stronę powolnym krokiem - zakrwawiona klinga jego miecza, wyglądała strasznie w drgającym świetle pochodni. Zamachnął się, lecz ostrze mnie nie dosięgło. Zderzyło się z czarnym neczeri - posypały się iskry. Anubis patrzył na ptasiego móżdżka spod zmarszczonych brwi.
- Gdzie z łapami? - warknął na niego. - Aker, zaklęcie!
Skinąłem głową i podbiegłem do Sarkofagu. Zepchnąłem jego wieko, które spadło z łomotem na posadzkę. Rozejrzałem się za Thalią, żeby oddała mi kwiat, ale kiedy ją zobaczyłem, doszedłem do wniosku, że raczej mi nie pomoże. Celowała pistoletem w Izydę, która uśmiechała się kpiąco, a jej ręce trzęsły się tak bardzo, że myślałem, że zaraz puści broń, a ta wypali. Izyda podniosła miecz nad głowę, a Thalia nawet nie drgnęła. Przeskoczyłem nad Sarkofagiem i w ostatniej chwili zabrałem ją spod ostrza. Pociągnąłem ją na ziemię, a potem kazałem czołgać się za mną aż do wyjścia z piwnicy. Usiedliśmy na chwilę za ścianą, a ona dysząc strzeliła mi takie nieprzemyślane pytanie, że o mało co nie wybuchłem jej tam śmiechem w twarz.
- Nie możesz ich po prostu wysadzić w powietrze? Jesteś najpotężniejszą istotą wszechświata.
- Głupia jesteś, babo - oznajmiłem wyniosłym tonem. - Na głowy by nam się świątynia zawaliła. Tego chyba nie chcesz, prawda?
- Nie - przyznała. I znowu kolejne genialne pytanie: - A nie możesz im się oprzeć, gdy będą chcieli cię opętać?
- Nawet mnie by to zabiło - zmarszczyłem brwi. - Oczywiście, będę próbować, jeśli do tego dojdzie, ale nie dam rady. Mimo wielkiej mocy, jestem sam jeden, a ich jest trójka.
- A Anubis i Jirou nie mogą ci pomóc?
- Nie. Jirou ma za mało mocy, niewiele mi to da.
- A Anubis? - upierała się.
- Wrr… Thalia! - krzyknąłem zirytowany. Czerwony piorun uderzył w ścianę, o którą się opieraliśmy. Kamienie posypały się nam na głowy, więc zasłoniłem dziewczynę ramionami. Pył opadł po kilkunastu sekundach. Wychyliłem się zza resztek ściany i zobaczyłem Anubisa, walczącego jednocześnie z Setem i Izydą. Jirou leżał nieruchomo pod stertą kamieni - wyglądało na to, że stracił przytomność. Bastet też się nie ruszała, a ich broń leżała metr od nich.
- Zrób coś - jęknęła Thalia błagalnym tonem, gdy An rąbnął w drugą ścianę i osunął się zamroczony na podłogę, ale nie przestał się bronić. Rozejrzałem się podejrzliwie, bo bardzo wyraźnie mi czegoś brakowało. Nim zdążyłem cokolwiek zarejestrować, tuż przed twarzą błysnęło mi srebrne ostrze. Odruchowo się zamachnąłem i trzasnąłem Horusa w dziób, przy czym najwyraźniej złamałem mu nos, bo coś głośno chrupnęło, a prawie na pewno to nie była moja ręka. Ptasi móżdżek rzucił na mnie kilka staroegipskich przekleństw (to znaczy nie klątw, ale zwykłych wulgaryzmów) i cofnął się kilka kroków. Pchnąłem Thalię za stertę gruzu, a następnie skoczyłem na Horusa, zwalając go z nóg. Potoczyliśmy się przez środek sali i uderzyliśmy w twardą ściankę boczną Sarkofagu. Na nieszczęście to ja rąbnąłem w nią kręgosłupem. Au! I znowu nóż pomknął w kierunku mojej twarzy. Odchyliłem się tyle, ile mogłem, ale ostrze musnęło moją skroń, rozcinając skórę. Krew spłynęła mi po oczach do ust. Wyplułem ją Horusowi w twarz i stanąłem na nogi, sięgając po jeden ze sztyletów Selkit. Wyprostowałem się gotowy do walki, uśmiechając się wyzywająco. Jestem w swoim żywiole! Buahahahaha! Ojej, odbiło mi całkiem. Trudno, czas skopać kurczakowi piórka! Horus miał minę podobną do mojej, bo tak samo zadowolona i zacięta, ale w jego dwukolorowych oczach płonął niezdrowy ogień bitewny. Jakbym stał przed czerwonym, greckim bogiem wojny, Aresem. (nawiasem, kiedyś przed nim stałem i szczerze mówiąc, nie polubiliśmy się. Próbował mnie spalić.) Wokół nas wzniosła się wysoka ściana płomieni. Nie bardzo wiem, który z nas ją wzniecił, ale byłem pewien, że Anubis i Thalia byli zdenerwowani.
- Dawaj, ptasi móżdżku! - zaśmiałem się, odrzucając włosy do tyłu. Wyprowadziłem cios w tej samej chwili, gdy miecz Horusa wbił się od góry w kości mojego nadgarstka. Sztylet wyleciał mi z dłoni, która teraz krwawiła gorzej niż skroń. Trzymając się za zranioną rękę, sprzedałem Horusowi zdrowego kopa prosto w splot słoneczny. Zachwiał się i upadł. Płomienie zmalały, rozstąpiły się przede mną. Przemknąłem do Anubisa. W biegu uderzyłem w Seta ramieniem. Poleciał na ścianę, a ja podniosłem Ana, brudząc go krwią.
- Dajesz radę?
- Wypowiesz w końcu to zaklęcie? - wysapał, opierając się o mnie ramieniem.
- Chciałbym, ale ktoś mi ciągle przerywa - wyjaśniłem zezłoszczony. - A to Thalię przed Izydą trzeba ratować, a to ciebie przed Setem. Albo Horus mi wchodzi w paradę. Jak się nimi zajmiesz, będę mieć większe pole manewru.
- Nie mam już siły… Aker, za dużo energii zużyłem na ojca. Ciągłe utrzymywanie tarczy nad Jirou i Bastet w połączeniu z magią bitewną jest męczące - powiedział, patrząc z ukosa na zbierającego się Seta oraz Izydę, która znowu walczyła z Thalią. - Musisz sobie radzić sam.
Widząc jego spoconą twarz, doszedłem do wniosku, że ma rację.
- Beskerm - powiedziałem, dotykając jego czoła. Moja tarcza go osłoni przez jakiś czas, póki nie zacznę formuły zaklęcia. W tej samej chwili Izyda złapała Thalię za włosy i walnęła jej głową o skałę. Wyjąłem drugi ze sztyletów od bogini skorpionów. W tej samej sekundzie Jirou podniósł się w podłogi i mnie zatrzymał. Wyciągnął dłoń, w której trzymał złoty lotos i neczeri, prosząc słabym głosem, żebym nie marnował czasu na ratowanie Thalii, która prędzej czy później odda bogini dwa razy mocniej. Zacisnąłem zęby, czując że drżą mi ramiona, ale wiedziałem, że on ma rację.
- Pilnuj Bastet - kazałem, nie myśląc nawet, skąd rudy wziął święty nóż, skoro wcześniej to An go używał. Nie miałem na to czasu. - Anubis potrzebuje odpoczynku, a jego magia jest zbyt słaba, żeby pomóc komukolwiek. Teraz ty musisz ją ochraniać.
Wziąłem od niego kwiat i stanąłem przy Sarkofagu. Jego wnętrze było srebrne - połowa skrzyni złota, druga srebrna. Jak oczy ptasiego móżdżka. Ułożyłem lotos na dnie trumny, trzęsącymi się palcami rozkładając jego płatki. Neczeri wbiłem w jego środek, a potem nadstawiłem nad niego rękę, aby krew zalała oba przedmioty oraz wnętrze Sarkofagu. Otworzyłem usta i rozpocząłem recytowanie zaklęcia. Gorąco uderzyło mnie w twarz, Złoty Sarkofag rozbłysnął olśniewającym światłem. Szczęk stali zwrócił moją uwagę na pozostałych, ale nie rozproszył mnie na tyle, żebym przestał mówić. Thalia wyrywała się Izydzie z uścisku krzycząc coś do mnie; Jirou płakał przytrzymywany przez Anubisa, co wyglądało, jakby Szakal wyłamywał mu ręce, a Bastet wciąż leżała bez przytomności. Nigdzie nie widziałem Seta i Horusa. Niepokój kazał mi podnieść poziom energii zużywanej na magię. Sala zatrzęsła się, a sufit nad nami zaczął pękać i walić nam się na głowy.
poniedziałek, 20 maja 2013
"Powracające wspomnienia" (Anubis)
Tony kamieni się na mnie zwaliły. Jeden z nich uderzył mnie w głowę, a ja upadłem na ziemię jak bezwładna lalka. Jedyne, co z tego pamiętam, to miejsce, do którego trafiłem.
Piękny ogród, owinięty gęstą mgłą delikatną jak najdroższy jedwab, w którym unosi się zapach tysiąca róż, a każda z nich jest w innym kolorze i odcieniu. Pośrodku ogrodu rosną dwa drzewa, zrośnięte ze sobą pniami, niczym ściskająca się para kochanków. W ich gęstych koronach dwa kardynały - samiec i samiczka - wiją sobie gniazdko, w którym wkrótce pojawią się jajka, a potem pierzaste pisklęta. Białe kwiaty olbrzymów, odcinają się barwą od ciemnozielonych liści. Nad ogrodem rozciąga się granatowy baldachim nocnego nieba, obsypany miliardami srebrzystych i złotych gwiazd, migocących radośnie do przechadzających się po parku zakochanych. W pobliżu szemrze strumyk, którego źródło znajduje się w samym sercu Duat. Krystalicznie czysta woda, orzeźwia przyjemnym chłodem, gdy chlusnąć nią sobie w twarz. W niekoszonych, soczyście zielonych trawach ogrodu, baraszkują młode jelenie, ganiają się zające, figlują polne myszy. Dwa żółwie spacerują jedną z wielu żwirowych alejek, idąc obok siebie jak zakochani. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, unoszą się świetliki, nadając tej nocy romantyzmu. Scena jak z obrazka, jak z romansu najlepszego pisarza, jak z romansu najlepszego reżysera. Dopełnia ją, opierająca się o splecione pnie największego drzewa, młoda dziewczyna. Niska, blada jak śnieg o włosach równie białych co kwiaty na drzewie i równie lśniących co światła na niebie. We włosy wpięte ma pióra jastrzębia, orła oraz sokoła. Jej skóra lekko iskrzy się w blasku pełnego księżyca, który króluje na nieboskłonie. Ubrana w sukienkę z czarnej satyny, sięgającą ledwo do kolan, patrzy w moim kierunku. Na ramieniu widnieje tatuaż, przedstawiający smoka. Jej wielkie, czarne oczy przepełnione są łzami, spływającymi strumieniami po jej delikatnych policzkach. Wyciągam do niej rękę z nadzieją, że ją pochwyci i znowu będziemy razem, ale ona cofa się przestraszona tyle, ile może. Podchodzę bliżej, ujmuję jej mokrą twarz w obie dłonie i przykładam wargi do jej zimnego czoła. Zdejmuję kurtkę, by ją okryć, ale ona znowu ucieka w bok. Odsuwa się ode mnie, nie przestając płakać. W końcu się odzywa:
- Wiem, kim jesteś - szepce ledwo dosłyszalnym głosem. - Okłamałeś mnie.
- Nie chciałem - mówię przepraszającym tonem. - Mój ojciec kazał mi… kazał udawać miłość do ciebie, ale nie przewidział, że po drodze naprawdę się w tobie zakocham - tłumaczę z nadzieją na wybaczenie. - Uwierz mi, ja nie kłamię.
- Anubisie… - odpowiada drżącym głosem. Moje serce drga niespokojnie w piersi, przewidując rychły koniec. - Czy sądzisz, że twoja miłość przetrwa próbę czasu? Czy będziesz mnie kochać starą, zgarbioną i pomarszczoną?
- Wygląd nie ma znaczenia - zapewniam ją. - Bo to ty. Jesteś czystym dobrem, ja mieszkańcem Podziemnego świata Duat. Potrzebuję cię.
- Mówisz tak, ale czy w to wierzysz?
Nie odpowiadam. Nie wiem jak ją o tym przekonać. Pochyla głowę i odwraca się. Chcę chwycić jej ją za rękę, ale jej smukła dłoń wyślizguje się z mojej.
- Nicole! - krzyczę za nią, ale się nie odwraca. - Set chce cię zabić! Jesteś Gwiazdą! Nicole!
Nic więcej nie wydobywa się z mojego gardła. Dziewczyna upada na ziemię, przeszyta na wylot czerwoną strzałą. Trafiona w sam środek serca. Moje oczy zapełniają się łzami. Zataczam się i wpadam w silne ramiona Akera, który pojawia się u mojego boku. Zamykam powieki, staram się równo oddychać.
- To nie ona… nie ona ma być ratunkiem dla świata. Nie w niej masz się ukryć… - jęczę zrozpaczony. Ogarnia mnie chłód. - Aker, to o ciebie chodzi mojemu ojcu. Ty jesteś tym, którym się posłuży do zniszczenia świata. Musisz się ukryć. Nim cię opęta i wykorzysta.
- Nie mogę - mówi mi do ucha cichym głosem, przyciągając moją głowę do swojego ramienia. - Nie umiem się chować. I nie zostawię ciebie.
- Odchodzę - oznajmiam. - Uciekam od Seta. Nie chcę pomagać ani jemu, ani Horusowi.
- To zdrada… - zaczyna mówić, ale nie pozwalam mu skończyć.
- Zostań z Setem - polecam mu. - Jeśli będziesz mu służyć, nie domyśli się twojej wartości. To już koniec. Nie spotkamy się więcej jako przyjaciele.
Skóra na wewnętrznych stronach naszych lewych dłoni pęka i leje się krew. Ostatni raz przytulam Akera, następnie zdejmuję z szyi wisiorek z głową psa o rubinowych oczach i podaję go przyjacielowi.
- Zatrzymaj to - rozkazuje. - Jesteś od dzisiaj Szakalem, podstępnym i zdradzieckim psem.
Już mówiąc to, znika. Znowu jest mi zimno.
Leżałem długo na kamieniach, znużony i poobijany.
- An! - usłyszałem głos Akera. Po chwili objął mnie, obrócił na plecy i położył moją głowę na swoich kolanach.
- Wiedziałem, że żyjesz - uśmiechnąłem się ponuro, myśląc, że to cud. Jego śmierć była prawie tak pewna jak to, że nocne niebo jest granatowe. Dopiero idąc mostem w sali Urwiska Straconych Dusz, doszedłem do wniosku, że na sto procent poczułbym, jak jego dusza wpada w mroki Duat. Wyczuwam śmierć bliskich, dlatego miałem pewność, że on przeżył. - Ale Aker… Bata nie żyje. Spadł do lawy. Znajdź Thalię i Jirou, i pomóż im. Tylko ty możesz to zrobić, wiesz czemu ty.
Muszę mu przypomnieć, kim jest. Musi pamiętać.
- Wiem doskonale - przytaknął, kiwając głową. Ścisnąłem w dłoni wisiorek. - To ja jestem najpotężniejszą istotą, mnie potrzebuje Set, pamiętam. Mówiłeś mi to tysiąc lat temu, nim odszedłeś z domu. I też jestem Synem Ciemności tak, jak ty. Anubis, twój plan, aby mnie chronić działał cały ten czas, ale chyba powinniśmy już z tym skończyć - dodał, zerkając w górę. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem, które padło na złoto-brązowego sokoła, siedzącego pod sufitem. Horus. - On już wie. Set też się wkrótce do…
Nie skończył zdania, gdy w powietrzu uniósł się zapach siarki mocniejszy niż ten, który był wcześniej. Nad nami pojawił się Set. Nie musiałem nawet patrzeć, jego chrapliwy oddech słychać z odległości wielu kilometrów. Podniosłem się na nogi (przy niewielkiej pomocy Akera) i stanąłem przed nim wyprostowany, starając się zachować spokój, ale serce dygotało mi w piersi, jakby chciało uciec. Set spojrzał na Horusa, kiwając na niego głową. Sokół poderwał się do lotu i zanurkował do jeziora magmy.
- Biegnij, Aker - rozkazałem przyjacielowi, mając nadzieję, że nie usłyszał strachu w moim głosie. Niepostrzeżenie wcisnął mi w dłoń rękojeść miecza i skoczył za Horusem. Bogowie, dopomóżcie mu, żeby zdążył ocalić siebie, Thalię oraz Jirou.
Stojąc przed Setem, czułem się jakbym miał nogi z waty. Nie ze strachu, co to to nie! Nigdy w życiu się nie przestraszę kogoś takiego jak on. Zacisnąłem palce na rękojeści miecza, gotów do ostatniej walki w moim życiu, gotowy na śmierć.
- Nie chcę tracić na ciebie czasu - powiedział mi w twarz mój własny, rodzony ojciec. - Mam robotę do wykonania. Twój Aker już na mnie czeka.
- Nie dam ci go skrzywdzić - zastrzegłem, unosząc klingę, która rozbłysła tęczowym światłem. Miecz Izydy?! Nie drgnąłem nawet, mimo zdziwienia jakie mnie ogarnęło. Niebezpieczna była dla mnie walka tym ostrzem, ale innego pod ręką nie miałem. Set westchnął zrezygnowany i też dobył miecza.
- No, skoro tak stawiasz sprawę… okay, to zanim dorwę jego, pozbędę się ciebie. Tak, jak planowałem od tysiąca lat.
- No, to chodź tu i spróbuj! - wyzwałem go, wzmacniając uścisk obu dłoni na rękojeści. Żałowałem, że nie mam przy sobie swojego jednoręcznego, a najlepszy w ogóle byłby neczeri. Trudno - mam, co mam i nie mogę narzekać w takiej chwili. Set zamachnął się na mnie niespodziewanie. (Taa, mówię “niespodziewanie”, a to było do przewidzenia). Uchyliłem się i odparowałem cios. Ojciec zmuszał mnie do ciągłych skoków i uników, nie miałem okazji zadać mu porządnej rany. Poruszał się dość szybko jak na starego, zgrzybiałego boga. Prawie tak szybko jak Horus. Ledwo za nim nadążałem. Kilka razy o mały włos nie zarobiłem ostrzem w głowę, a raz rozcięło mi bok. Zaskoczony wywaliłem się na ziemię, uderzając skronią w kamień, stojący obok. Popłynęła mi krew. Przetoczyłem się za skałę, nim miecz Seta znowu mnie dosięgnął. Oparłem się plecami i odetchnąłem ciężko. Walczyłem krótko - może kilkanaście minut - ale już nie miałem siły. Nie mogę tracić tutaj czasu na tego popapranego boga pustyni. Wyjrzałem ukradkiem zza kamienia, oceniając swoje szanse na niezauważone dostanie się do jeziora magmy. Dawałem sobie jakieś sześćdziesiąt procent, bo Set zrobił przerwę i usiadł metr od mojego celu. Gdybym wystarczająco szybko skoczył, może by mi się udało. Ale nie mogłem mieć miecza, który mnie obciążał. I tak źle, i tak niedobrze - jak w jakiejś greckiej tragedii. Odłożyłem tęczowy miecz Izydy na tyle cicho, żeby Set tego nie usłyszał, bo mógłby natychmiast wykorzystać okazję i zaatakować mnie, gdy jestem bezbronny. Wziąłem głęboki wdech, po czym wyskoczyłem z kryjówki. W moją stronę natychmiast pomknęły czerwone pioruny, przybierające kształty strzał.
- Beskerm! (Chronić) - zawołałem bez namysłu. Otoczyła mnie cienka czerwona powłoka, którą wyczarowałem, przed zawaleniem się sufitu. Strzały odbiły się od tarczy i uderzyły w ściany, krusząc je. - A teraz rwij się na drzewo! Przeszkadzasz mi!
Po tych słowach strzeliłem w niego płomieniem, a ten odgrodził mnie od ojca na parę sekund, w czasie których zanurzyłem się w ciepłej lawie.
Zapieczętowałem przejście przez jezioro magmy, żeby Set nie mógł mnie ścigać. Zdziwiony byłem niezmiernie, że moja magia działa w tak magicznym miejscu jak to, ale nie miałem czasu na dłuższe przemyślenia. Biegłem prosto przed siebie, śledząc uważnie ślady Akera. Kiedy nagle mi zniknęły z oczu, doszedłem do wniosku, że się wspinał. Ja się nie będę w to bawił, bo mi się nie chce. Ot tak - taki kaprys. Gnałem dalej, nie zatrzymując się nawet, gdy wpadłem na ścianę. Po prostu się od niej odbiłem i skoczyłem przed siebie.
Jakiś czas nic nie stawało mi na przeszkodzie, a potem nade mną śmignął duży cień. Wyhamowałem i spojrzałem w górę - Horus wracał do Seta, ale bez Akera czy któregoś z tej dwójki dzieciaków. Oparłem dłonie na kolanach i pochyliłem głowę, pozwalając włosom spłynąć w dół. Stałem chwilę bez ruchu, a potem usłyszałem krzyki. Podniosłem wzrok. Ku mnie biegła cała trójka - Thalia na przedzie, zaraz za nią Jirou, a na końcu Aker, który najmniej się spieszył. Wyprostowałem się gotów na uderzenie - blondynka rzuciła mi się na szyję. Rudy też miał taką ochotę, ale się powstrzymał. I bardzo dobrze. Właściwie, to nie widziałem tyle radości i miłości od… no, właśnie… odkąd Nicole została zabita. Od tamtego czasu wiele razy ktoś się przy mnie cieszył, ale nigdy w takim stopniu jak Thalia i Jirou, gdy zobaczyli, że jednak żyję. Śmiali się i płakali jednocześnie. Różdżka, którą rudy trzymał w ręce, strzelała iskrami. Wyrwałem mu ją, unosząc brwi.
- Opanuj się - rzuciłem, ciągle dysząc po biegu. - Jak kogoś poparzysz, to ciężko będzie walczyć.
- Wybacz - zaśmiał się, nie zważając na mój ton. - To chyba cud. Obaj żyjecie. Bata też?
- Zamknij się - warknął Aker, choć powieka nawet mu nie drgnęła. Ja za to się lekko otrząsnąłem.
- Nie miał tyle szczęścia co my - mruknąłem, zdejmując sobie z szyi ręce Thalii. Zamilkliśmy na minutę, żeby uczcić pamięć blondyna. I nie odezwaliśmy się też, gdy czas minął. Aker wziął nas za ręce i przeniósł nas do świątyni Seta w Sepermeru.
Piękny ogród, owinięty gęstą mgłą delikatną jak najdroższy jedwab, w którym unosi się zapach tysiąca róż, a każda z nich jest w innym kolorze i odcieniu. Pośrodku ogrodu rosną dwa drzewa, zrośnięte ze sobą pniami, niczym ściskająca się para kochanków. W ich gęstych koronach dwa kardynały - samiec i samiczka - wiją sobie gniazdko, w którym wkrótce pojawią się jajka, a potem pierzaste pisklęta. Białe kwiaty olbrzymów, odcinają się barwą od ciemnozielonych liści. Nad ogrodem rozciąga się granatowy baldachim nocnego nieba, obsypany miliardami srebrzystych i złotych gwiazd, migocących radośnie do przechadzających się po parku zakochanych. W pobliżu szemrze strumyk, którego źródło znajduje się w samym sercu Duat. Krystalicznie czysta woda, orzeźwia przyjemnym chłodem, gdy chlusnąć nią sobie w twarz. W niekoszonych, soczyście zielonych trawach ogrodu, baraszkują młode jelenie, ganiają się zające, figlują polne myszy. Dwa żółwie spacerują jedną z wielu żwirowych alejek, idąc obok siebie jak zakochani. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, unoszą się świetliki, nadając tej nocy romantyzmu. Scena jak z obrazka, jak z romansu najlepszego pisarza, jak z romansu najlepszego reżysera. Dopełnia ją, opierająca się o splecione pnie największego drzewa, młoda dziewczyna. Niska, blada jak śnieg o włosach równie białych co kwiaty na drzewie i równie lśniących co światła na niebie. We włosy wpięte ma pióra jastrzębia, orła oraz sokoła. Jej skóra lekko iskrzy się w blasku pełnego księżyca, który króluje na nieboskłonie. Ubrana w sukienkę z czarnej satyny, sięgającą ledwo do kolan, patrzy w moim kierunku. Na ramieniu widnieje tatuaż, przedstawiający smoka. Jej wielkie, czarne oczy przepełnione są łzami, spływającymi strumieniami po jej delikatnych policzkach. Wyciągam do niej rękę z nadzieją, że ją pochwyci i znowu będziemy razem, ale ona cofa się przestraszona tyle, ile może. Podchodzę bliżej, ujmuję jej mokrą twarz w obie dłonie i przykładam wargi do jej zimnego czoła. Zdejmuję kurtkę, by ją okryć, ale ona znowu ucieka w bok. Odsuwa się ode mnie, nie przestając płakać. W końcu się odzywa:
- Wiem, kim jesteś - szepce ledwo dosłyszalnym głosem. - Okłamałeś mnie.
- Nie chciałem - mówię przepraszającym tonem. - Mój ojciec kazał mi… kazał udawać miłość do ciebie, ale nie przewidział, że po drodze naprawdę się w tobie zakocham - tłumaczę z nadzieją na wybaczenie. - Uwierz mi, ja nie kłamię.
- Anubisie… - odpowiada drżącym głosem. Moje serce drga niespokojnie w piersi, przewidując rychły koniec. - Czy sądzisz, że twoja miłość przetrwa próbę czasu? Czy będziesz mnie kochać starą, zgarbioną i pomarszczoną?
- Wygląd nie ma znaczenia - zapewniam ją. - Bo to ty. Jesteś czystym dobrem, ja mieszkańcem Podziemnego świata Duat. Potrzebuję cię.
- Mówisz tak, ale czy w to wierzysz?
Nie odpowiadam. Nie wiem jak ją o tym przekonać. Pochyla głowę i odwraca się. Chcę chwycić jej ją za rękę, ale jej smukła dłoń wyślizguje się z mojej.
- Nicole! - krzyczę za nią, ale się nie odwraca. - Set chce cię zabić! Jesteś Gwiazdą! Nicole!
Nic więcej nie wydobywa się z mojego gardła. Dziewczyna upada na ziemię, przeszyta na wylot czerwoną strzałą. Trafiona w sam środek serca. Moje oczy zapełniają się łzami. Zataczam się i wpadam w silne ramiona Akera, który pojawia się u mojego boku. Zamykam powieki, staram się równo oddychać.
- To nie ona… nie ona ma być ratunkiem dla świata. Nie w niej masz się ukryć… - jęczę zrozpaczony. Ogarnia mnie chłód. - Aker, to o ciebie chodzi mojemu ojcu. Ty jesteś tym, którym się posłuży do zniszczenia świata. Musisz się ukryć. Nim cię opęta i wykorzysta.
- Nie mogę - mówi mi do ucha cichym głosem, przyciągając moją głowę do swojego ramienia. - Nie umiem się chować. I nie zostawię ciebie.
- Odchodzę - oznajmiam. - Uciekam od Seta. Nie chcę pomagać ani jemu, ani Horusowi.
- To zdrada… - zaczyna mówić, ale nie pozwalam mu skończyć.
- Zostań z Setem - polecam mu. - Jeśli będziesz mu służyć, nie domyśli się twojej wartości. To już koniec. Nie spotkamy się więcej jako przyjaciele.
Skóra na wewnętrznych stronach naszych lewych dłoni pęka i leje się krew. Ostatni raz przytulam Akera, następnie zdejmuję z szyi wisiorek z głową psa o rubinowych oczach i podaję go przyjacielowi.
- Zatrzymaj to - rozkazuje. - Jesteś od dzisiaj Szakalem, podstępnym i zdradzieckim psem.
Już mówiąc to, znika. Znowu jest mi zimno.
Leżałem długo na kamieniach, znużony i poobijany.
- An! - usłyszałem głos Akera. Po chwili objął mnie, obrócił na plecy i położył moją głowę na swoich kolanach.
- Wiedziałem, że żyjesz - uśmiechnąłem się ponuro, myśląc, że to cud. Jego śmierć była prawie tak pewna jak to, że nocne niebo jest granatowe. Dopiero idąc mostem w sali Urwiska Straconych Dusz, doszedłem do wniosku, że na sto procent poczułbym, jak jego dusza wpada w mroki Duat. Wyczuwam śmierć bliskich, dlatego miałem pewność, że on przeżył. - Ale Aker… Bata nie żyje. Spadł do lawy. Znajdź Thalię i Jirou, i pomóż im. Tylko ty możesz to zrobić, wiesz czemu ty.
Muszę mu przypomnieć, kim jest. Musi pamiętać.
- Wiem doskonale - przytaknął, kiwając głową. Ścisnąłem w dłoni wisiorek. - To ja jestem najpotężniejszą istotą, mnie potrzebuje Set, pamiętam. Mówiłeś mi to tysiąc lat temu, nim odszedłeś z domu. I też jestem Synem Ciemności tak, jak ty. Anubis, twój plan, aby mnie chronić działał cały ten czas, ale chyba powinniśmy już z tym skończyć - dodał, zerkając w górę. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem, które padło na złoto-brązowego sokoła, siedzącego pod sufitem. Horus. - On już wie. Set też się wkrótce do…
Nie skończył zdania, gdy w powietrzu uniósł się zapach siarki mocniejszy niż ten, który był wcześniej. Nad nami pojawił się Set. Nie musiałem nawet patrzeć, jego chrapliwy oddech słychać z odległości wielu kilometrów. Podniosłem się na nogi (przy niewielkiej pomocy Akera) i stanąłem przed nim wyprostowany, starając się zachować spokój, ale serce dygotało mi w piersi, jakby chciało uciec. Set spojrzał na Horusa, kiwając na niego głową. Sokół poderwał się do lotu i zanurkował do jeziora magmy.
- Biegnij, Aker - rozkazałem przyjacielowi, mając nadzieję, że nie usłyszał strachu w moim głosie. Niepostrzeżenie wcisnął mi w dłoń rękojeść miecza i skoczył za Horusem. Bogowie, dopomóżcie mu, żeby zdążył ocalić siebie, Thalię oraz Jirou.
Stojąc przed Setem, czułem się jakbym miał nogi z waty. Nie ze strachu, co to to nie! Nigdy w życiu się nie przestraszę kogoś takiego jak on. Zacisnąłem palce na rękojeści miecza, gotów do ostatniej walki w moim życiu, gotowy na śmierć.
- Nie chcę tracić na ciebie czasu - powiedział mi w twarz mój własny, rodzony ojciec. - Mam robotę do wykonania. Twój Aker już na mnie czeka.
- Nie dam ci go skrzywdzić - zastrzegłem, unosząc klingę, która rozbłysła tęczowym światłem. Miecz Izydy?! Nie drgnąłem nawet, mimo zdziwienia jakie mnie ogarnęło. Niebezpieczna była dla mnie walka tym ostrzem, ale innego pod ręką nie miałem. Set westchnął zrezygnowany i też dobył miecza.
- No, skoro tak stawiasz sprawę… okay, to zanim dorwę jego, pozbędę się ciebie. Tak, jak planowałem od tysiąca lat.
- No, to chodź tu i spróbuj! - wyzwałem go, wzmacniając uścisk obu dłoni na rękojeści. Żałowałem, że nie mam przy sobie swojego jednoręcznego, a najlepszy w ogóle byłby neczeri. Trudno - mam, co mam i nie mogę narzekać w takiej chwili. Set zamachnął się na mnie niespodziewanie. (Taa, mówię “niespodziewanie”, a to było do przewidzenia). Uchyliłem się i odparowałem cios. Ojciec zmuszał mnie do ciągłych skoków i uników, nie miałem okazji zadać mu porządnej rany. Poruszał się dość szybko jak na starego, zgrzybiałego boga. Prawie tak szybko jak Horus. Ledwo za nim nadążałem. Kilka razy o mały włos nie zarobiłem ostrzem w głowę, a raz rozcięło mi bok. Zaskoczony wywaliłem się na ziemię, uderzając skronią w kamień, stojący obok. Popłynęła mi krew. Przetoczyłem się za skałę, nim miecz Seta znowu mnie dosięgnął. Oparłem się plecami i odetchnąłem ciężko. Walczyłem krótko - może kilkanaście minut - ale już nie miałem siły. Nie mogę tracić tutaj czasu na tego popapranego boga pustyni. Wyjrzałem ukradkiem zza kamienia, oceniając swoje szanse na niezauważone dostanie się do jeziora magmy. Dawałem sobie jakieś sześćdziesiąt procent, bo Set zrobił przerwę i usiadł metr od mojego celu. Gdybym wystarczająco szybko skoczył, może by mi się udało. Ale nie mogłem mieć miecza, który mnie obciążał. I tak źle, i tak niedobrze - jak w jakiejś greckiej tragedii. Odłożyłem tęczowy miecz Izydy na tyle cicho, żeby Set tego nie usłyszał, bo mógłby natychmiast wykorzystać okazję i zaatakować mnie, gdy jestem bezbronny. Wziąłem głęboki wdech, po czym wyskoczyłem z kryjówki. W moją stronę natychmiast pomknęły czerwone pioruny, przybierające kształty strzał.
- Beskerm! (Chronić) - zawołałem bez namysłu. Otoczyła mnie cienka czerwona powłoka, którą wyczarowałem, przed zawaleniem się sufitu. Strzały odbiły się od tarczy i uderzyły w ściany, krusząc je. - A teraz rwij się na drzewo! Przeszkadzasz mi!
Po tych słowach strzeliłem w niego płomieniem, a ten odgrodził mnie od ojca na parę sekund, w czasie których zanurzyłem się w ciepłej lawie.
Zapieczętowałem przejście przez jezioro magmy, żeby Set nie mógł mnie ścigać. Zdziwiony byłem niezmiernie, że moja magia działa w tak magicznym miejscu jak to, ale nie miałem czasu na dłuższe przemyślenia. Biegłem prosto przed siebie, śledząc uważnie ślady Akera. Kiedy nagle mi zniknęły z oczu, doszedłem do wniosku, że się wspinał. Ja się nie będę w to bawił, bo mi się nie chce. Ot tak - taki kaprys. Gnałem dalej, nie zatrzymując się nawet, gdy wpadłem na ścianę. Po prostu się od niej odbiłem i skoczyłem przed siebie.
Jakiś czas nic nie stawało mi na przeszkodzie, a potem nade mną śmignął duży cień. Wyhamowałem i spojrzałem w górę - Horus wracał do Seta, ale bez Akera czy któregoś z tej dwójki dzieciaków. Oparłem dłonie na kolanach i pochyliłem głowę, pozwalając włosom spłynąć w dół. Stałem chwilę bez ruchu, a potem usłyszałem krzyki. Podniosłem wzrok. Ku mnie biegła cała trójka - Thalia na przedzie, zaraz za nią Jirou, a na końcu Aker, który najmniej się spieszył. Wyprostowałem się gotów na uderzenie - blondynka rzuciła mi się na szyję. Rudy też miał taką ochotę, ale się powstrzymał. I bardzo dobrze. Właściwie, to nie widziałem tyle radości i miłości od… no, właśnie… odkąd Nicole została zabita. Od tamtego czasu wiele razy ktoś się przy mnie cieszył, ale nigdy w takim stopniu jak Thalia i Jirou, gdy zobaczyli, że jednak żyję. Śmiali się i płakali jednocześnie. Różdżka, którą rudy trzymał w ręce, strzelała iskrami. Wyrwałem mu ją, unosząc brwi.
- Opanuj się - rzuciłem, ciągle dysząc po biegu. - Jak kogoś poparzysz, to ciężko będzie walczyć.
- Wybacz - zaśmiał się, nie zważając na mój ton. - To chyba cud. Obaj żyjecie. Bata też?
- Zamknij się - warknął Aker, choć powieka nawet mu nie drgnęła. Ja za to się lekko otrząsnąłem.
- Nie miał tyle szczęścia co my - mruknąłem, zdejmując sobie z szyi ręce Thalii. Zamilkliśmy na minutę, żeby uczcić pamięć blondyna. I nie odezwaliśmy się też, gdy czas minął. Aker wziął nas za ręce i przeniósł nas do świątyni Seta w Sepermeru.
Subskrybuj:
Posty (Atom)