Nie pamiętam już jak długo się wyrywałem, wiłem i szarpałem. Krzyczałem, przeklinałem, rzucałem zaklęcia, ale nic nie pomagało. Po odciągnięciu mnie od Baty oraz Bastet, słudzy Seta powlekli mnie do radiowozu mimo całego mojego oporu. Wrzucili mnie do wozu, gdzie nic nie działało. Żadna moja moc. Odebrali mi różdżkę oraz neczeri. Nie zdążyłem go oddać przyjaciołom. Rzucałem się po swoim ruchomym więzieniu. Uderzałem pięściami o szyby, ale były kuloodporne, więc niewiele zdziałałem poza nabiciem sobie kilku siniaków.
Jechaliśmy tak długo, że zdążyłem całkowicie opaść z sił. Bolały mnie kostki i głowa. Usiadłem zrezygnowany na siedzeniu i rąbnąłem głową w oparcie. Szykowałem się na pewną śmierć. Żałowałem, że nie ma ze mną nikogo, kto mógłby mnie strzelić w twarz za takie użalanie się nad sobą. Wiedziałem, że nie mogę tego robić, a jednak tak robiłem. Jęczałem nad własnym, beznadziejnym losem, który zgotował mi kolejną szansę na pożegnanie się z życiem. Pewnie Thalia lub Aker powiedzieliby, że tyle razy już umierałem, aż zrobiło się to nudne i nie powinienem się martwić, tylko działać. To pewnie byłoby najlepsze wyjście, ale to czerwonowłosy dureń potrafił uciec z pilnie strzeżonego więzienia, a nie ja. Może, kiedy będą mnie wyprowadzać z samochodu, mógłbym spróbować im zwiać. Dobry pomysł jak na razie. Gorzej będzie z jego realizacją. Rozśmieszyło mnie, gdy spróbowałem sobie wyobrazić jak biję się ze strażnikami, usiłując uciec. Wtedy było ich dwóch i nie dałem rady, a jeśli teraz będzie ich więcej? W życiu sobie nie poradzę! Skąd u mnie ten pesymizm? Przecież jakiś czas temu pokonałem czterech żołnierzy na raz, potem mumie i lwa, czemu teraz nie miałbym wygrać? Może dlatego, że nie mam różdżki? Na dziób Horusa! Zacząłem panikować, o co tu chodzi? Ah!!! Złapałem się za głowę i usiadłem w kącie, próbując myśleć racjonalnie.
Okay, spróbuję ucieczki. A jak nie wyjdzie to trudno - wymyślę coś innego. Nie spodziewam się, że może czekać mnie jakaś o wiele cięższa walka niż szarpanina ze sługami Seta.
Radiowóz zatrzymał się, gwałtownie szarpiąc. Spod opon wydobył się pisk, dym i zapach palonej gumy. Wyjrzałem przez tylną szybę i zobaczyłem na asfalcie cztery przecinające się czarne ślady kół. Nieźle musieli przycisnąć hamulce. Następnym razem ja prowadzę samochód, a nie Bata. Choćby jako jedyny człowiek na świecie miał prawo jazdy, nie dam mu siedzieć za kierownicą. Zwłaszcza jakbyśmy mieli się z kimś ścigać. O tak! Szybka jazda to mój żywioł. Dlatego kocham motor Bastet. Jak już ucieknę, to zwinę jej tę maszynkę. Albo poproszę, żeby zmontowała dla mnie drugą. Jeny, czemu w ciężkich sytuacjach zaczynam bredzić?
Na przednich siedzeniach nikogo nie było, chociaż nie słyszałem, żeby wysiadali. Drzwi obok mnie się otworzyły i zobaczyłem za nimi sześciu żołnierzy. Wysiadłem po dobroci, grzecznie, bez pośpiechu. Od razu ujęli mnie za ramiona i skuli nadgarstki kajdankami, więc plan pobicia ich odpadł natychmiast, bo nawet gdyby udało mi się pokonać dwóch - może trzech - to reszta natychmiast mnie unieszkodliwi. Po tym jak upewnili się, że nie mogę poruszać rękami, trzymał mnie tylko jeden za kark. Zmieniłem zdanie - skoro trzyma mnie jeden, to dam radę. Poderwałem ręce w górę i uderzyłem go łokciem w szczękę. Pozostali w sekundę zareagowali i skoczyli w moim kierunku. Uniknąłem ataku dwóch, a trzeciego kopnąłem mocno w krzyż, gdy mnie minął. Dwóch pozostałych cofnęło się z przestrachem. Czterej leżeli na betonie obok samochodu. Nie, to nie mogło być takie proste. Ruszyłem biegiem przed siebie w kierunku rzadkich drzew i krzewów. Z każdą chwilą były coraz bliżej mnie, ale w połowie drogi między autem a roślinami usłyszałem wściekłe ujadanie psów i dźwięk przeładowywania pistoletów. Przyspieszyłem. W pewnym momencie wyłożyłem się na ziemi, a potem poczułem na sobie ciężar. Kątem oka zerknąłem w górę. Leżały na mnie dwa ogromne dogi z przekrwionymi oczami i obnażonymi kłami. Ich ślina i piana kapały mi na kark. Czyli jednak to nie było proste. Teraz również bolał mnie kręgosłup i boleśnie otarte łokcie. Dopadli do mnie kolejni strażnicy, podnieśli mnie, po czym każdy po kolei uderzał mnie w twarz lub ramię.
- I co? Warto tak ryzykować, synu Seta? - zapytał wrednie jeden z nich, najwyższy rangą z plakietką “Sierżant Brown“. - Przywyknij, że za każdą próbę ucieczki będziemy cię tak karać. Więc lepiej tego nie rób. A teraz chodź, przedstawimy cię twoim ziomkom.
Inni strażnicy parsknęli wstrętnym śmiechem. Ślina niektórych z nich trafiła mnie w twarz. Z obrzydzeniem powstrzymałem wzdrygnięcie, zacisnąłem usta i próbowałem ignorować ciepłą ciecz na plecach i policzkach. Jeśli jeszcze kiedyś mi ktoś tak zrobi, to wezmę pierwszą z brzegu rzecz i rozłupię mu głowę. Prowadzili mnie w pięciu. Już nie popełnią błędu jakim było pozostawienie mnie pod nadzorem tylko jednego, który pewnie teraz siedział u lekarza, żeby mu nastawili złamany nos. Prychnąłem z pogardą, ale tak cicho, że żołnierze nic nie usłyszeli.
Droga od radiowozu do mojego przyszłego domu była długa. Mijaliśmy dziesiątki uschniętych drzew, żwirowych alejek, a w oddali widziałem wysoki, gruby mur z drutem kolczastym. Co parę metrów dostrzegałem dobrej marki kamerę. Niezły tu monitoring mają. Między mną a murem ustawione były kojce, a w nich kolejne dogi. Wszystkie wyglądały jak chore na wściekliznę.
Po jakimś czasie minęliśmy jakąś wielką bramę. Za nią rozciągały się boiska do wszelkich sportów: kort tenisowy, murawa do piłki nożnej, siatka do siatkówki i takie różne. Obok błyszczała się woda z długiego, szerokiego basenu, a dalej były ustawione nowoczesne sprzęty jak na siłowni. Wszędzie siedzieli, pływali, grali, biegali, ćwiczyli chłopcy mniej więcej w moim wieku. Żaden z nich nie miał na sobie koszulki i wszyscy szpanowali umięśnionymi klatami. Wytrenowani byli. Kiedy strażnicy prowadzili mnie przez główny plac przestali zajmować się swoimi sprawami i gapili się na moją twarz. Czerwoną, poobijaną. Wbiłem wzrok w ziemię. Byłem pewien, że na spojrzeniach się nie skończy jeśli mnie poznają. Rozległo się wycie syren. Więźniowie biegiem ruszyli do ogromnego budynku, który wznosił się przede mną. Jejku, chcieli mnie tu zamknąć! Lepsze to niż śmierć. Odetchnąłem z ulgą.
Hala, do której wprowadzili mnie strażnicy, była większa niż się spodziewałem. Tylko była… cała z metalu. Ci chłopcy z placu ustawili się w zbitej grupie. Chyba się obawiali, że zaraz wybuchnę jakimś ogromnym płomieniem i ich wszystkich wybiję. Skuliłem ramiona.
- Hej, moje słodziaczki! - zawołał sierżant Brown. - Przedstawiam wam więźnia numer 19904, Anubisa. Zamieszkasz w celi 666. Razem z Robinem Claudem. Claude, wystąp!
Z tłumu zaniepokojonych chłopaków wyszedł jeden jedyny, który miał znudzoną minę. Wyglądał na normalnego, zrównoważonego chłopaka, ale gdy na mnie spojrzał, przeszedł mnie prąd. Jego oczy zmieniały kolor. Z początku miały barwę soczystej zieleni jak trawa w lecie, a w chwili, w której zwrócił ku mnie spojrzenie zmieniły się w elektrycznie niebieskie sople lodu. Zacisnął usta w jedną, białą, wąską kreskę i przyglądał mi się uważnie. Skanował mnie. Jego wzrok parzył i mroził jednocześnie, a ja czułem się jakby wwiercał się we mnie zimnymi oczami i starał się wyciąć we mnie dziurę na wylot. Przeraziłem się - nikt nigdy wcześniej tak na mnie nie zadziałał. Nawet Aker i Set, a do tej pory jedynie oni umieli mnie przestraszyć. Ten chłopak był groźny i niezwykle potężny. Tylko dzięki opadającym mu na oczy brązowym włosom, udało mi się wytrzymać jego straszne spojrzenie. Były krótkie, ścięte do połowy policzka wzdłuż konturów twarzy, a z tyłu głowy bardziej potargane. Jedynie niesforne kosmyki przesłaniały mu widok. Nie wyglądał na specjalnie napakowanego, bo był szczupły, ale jego ręce były jak małe pytony. Z postawy łatwo wywnioskowałem, że jest wyjątkowo dumnym, poważnym, prostolinijnym człowiekiem. Jako jedyny miał na sobie koszulę. Ciemnogranatową, sięgającą do połowy uda, rozpiętą na klacie i przy pasku czarnych skórzanych, luźnych spodni.
Wydawało mi się, że godzinę trwało zanim Robin skinął na mnie głową i kazał mi iść za sobą. Ruszyłem powoli patrząc w podłogę. Nie sprawdzałem, czy się za mną ogląda, ale w to wątpiłem. Rąbnąłem twarzą w ścianę, kiedy szatyn skręcił w lewo. Podniosłem się z podłogi, zerkając wymownie na swoje skute nadgarstki. Claude obrócił się i prychnął z pogardą, po czym ruszył dalej. Otworzył trzecie z prawej drzwi w korytarzu X i wpuścił mnie przodem. To była nasza cela. Podłoga była lśniąco biała, a ściany szarawe, ale to swoją drogą. W oknie wstawiono kraty.
- Siadaj, dzieciaku - polecił Robin, kucając przy piętrowym łóżku. Wyciągnął spod niego niewielką skrzyneczkę z drewna. Wyglądała na ręcznie rzeźbioną, ale nie potrafiłem rozpoznać znaków, które na niej wyryto. Wyglądały znajomo, mimo to nic nie zrozumiałem. - Wszystkim tutaj musiałem pomagać z kajdankami, więc nie dziękuj. Nie jesteś wyjątkiem, kocie. Nowi to dla mnie chleb powszedni, robię za przewodnika.
- Okay - mruknąłem tylko wyciągając ręce do przodu. Robin wyciągnął ze skrzynki metalową wsuwkę oraz widelec, który chyba podwędził ze stołówki. Uklęknął przede mną i zaczął majstrować przy dziurce od klucza. Po kilku minutach łańcuch opadł na podłogę. Kazał nie dziękować, więc tego nie zrobiłem.
- Zanim cię zostawię, musisz wiedzieć kilka rzeczy: śniadanie jest o szóstej trzydzieści, obiad o siedemnastej, a kolacja o dwudziestej trzeciej. Na to pierwsze radzę ci się nie spóźniać, jeśli nie chcesz chodzić głodny całe dnie. Co jeszcze? A tak: nie podskakuj, bo jeszcze możesz uderzyć się o sufit. Albo raczej o pięść jakiegoś mięśniaka. Jak masz jakieś pytania, to nie do mnie z tym.
Na sekundę mnie zatkało, a potem Robin wyszedł i zostawił mnie samego, siedzącego na łóżku w celi. Pokój był spoko. Duży i miał nawet kilka roślinek w rogu. Okno było ogromne, można było je otworzyć i siąść na parapecie, opierając się o kraty. Było też biurko z lampką nocną, a nad nim wisiała tablica korkowa, zapełniona kartkami z mapami nieba, ustawieniem gwiazd i planet. Mój nowy współlokator najwyraźniej interesował się astronomią. Fakt ten potwierdzał teleskop stojący obok drugich drzwi. Te, którymi weszliśmy były z tytanu, a te, które zauważyłem zrobiono z drewna i pomalowano na biało. Wstałem z łóżka, żeby sprawdzić, co za nimi jest. I co było? Wielka, piękna łazienka z ogromną wanną z hydromasażem i jacuzzi. Dziwne, że w poprawczaku dają taki nowoczesny, luksusowy sprzęt. Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na zegar powieszony na ścianie. Dochodziła druga po południu, a ja nie miałem co robić. Postanowiłem pójść na basen. Podniosłem kajdanki z podłogi, rzuciłem je na górne łóżko, po czym wyszedłem z celi.
Trochę błądziłem po więzieniu, nie mogąc trafić do wyjścia, ale na szczęście spotkałem niewielkiego chłopca młodszego ze dwa lata od Thalii, który wyjaśnił mi jak dojść do drzwi. Podziękowałem mu i poszedłem dalej. W końcu udało mi się dotrzeć do celu. Wyszedłem na podwórze. Teraz już nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. Tylko kilku nastolatków spojrzało na mnie spode łba i wróciło do ćwiczeń. Na korcie tenisowym siedziało paru z nich, patrząc jak dwóch gra, a trzeci sędziuje. Właśnie wynikła jakaś awantura, chyba dlatego, że był aut. Wolałem się w to nie mieszać - Robin zabronił, a wydawało mi się, że chłopak wie, co mówi. Na boiskach też było pełno; wysocy grali w kosza, a niżsi i bardziej krępi kopali piłkę na murawie. Za to do sprzętu z siłowni ustawiła się cholernie długa kolejka - skąd tu tyle dzieciaków? Nad basenem i w wodzie siedziało siedmiu lub ośmiu najbardziej napakowanych kolesi jakich w życiu widziałem, a widziałem wielu. Aker, Bata oraz Horus do tej pory byli największymi pakerami, których spotkałem. Ale ci ich przerośli. Normalny człowiek natychmiast by się wycofał, ale nie ja. Postawiłem sobie za cel, żeby popływać, więc pójdę popływać.
Zauważyli, że się do nich zbliżam. Trzech szybko wstało i zablokowało mi drogę.
- Czego tutaj szukasz, kocie? - zapytał tubalnym głosem najwyższy z nich. - Nowym nie wolno korzystać z basenu. Jeszcze jakieś zarazki ciemnoty zostaną w wodzie.
- Heh! A po tobie to niby będzie czysto? - rzuciłem rozbawiony jego tekstem. Był żałosny, a mi udało się go wkurzyć jednym zdaniem. Skrzyżowałem ramiona na klatce piersiowej i uniosłem brwi. - Chociaż może racja, że tobie woda przyda się bardziej niż mnie. Tylko moja rada jest taka: użyj mydła, to ci pomoże na ten ohydny smród.
- Szczekasz, kotku? Ciekawe. Chłopaki! Mamy tu szczekającego kociaka, pobawimy się z nim? - zawołał do pozostałych, którzy zostali w basenie. Wyszli natychmiast i ustawili się wokół mnie w kółeczku. Im bardziej je zacieśniali, tym goręcej mi się robiło.
- Chcecie zabawy? - spytałem niewinnie z miłym uśmiechem. - To ja mam fajny pomysł. Zagrajmy w “Gdzie jest moja szczoteczka?” lub “Czy ktoś widział pastę do zębów?”. To na pewno zabawne. I bardzo pouczające.
- No, taki z ciebie chojrak? - parsknął na mnie śliną kolejny gigant. Strzelił kostkami w dłoniach i karkiem, uśmiechając się podle. Miał żółte zęby. Naprawdę by mu się dentysta przydał. - Pokaż, maluchu, na co cię stać! - wyzwał mnie na pojedynek. Ludzie mnie rozwalają! Chcą bić się ze mną, nie wiedząc, z kim mają do czynienia. To zaraz policzymy żeberka tego wielkoluda. Podwinąłem rękawy bluzy, ukazując kolegom z basenu swoje ładnie wyrzeźbione mięśnie ramion.
- No, no! Kotek jest pakerem! - zadrwił ten, który odezwał się do mnie jako pierwszy. Pozostali zagwizdali z podziwem, ale wyczuwałem sarkazm w ich głosach. - Dawaj. Pokaż mu, Dan!
Wredny Dan uśmiechnął się szeroko do swoich kumpli, którzy rozsunęli się dając nam miejsce do popisu. Pozostali więźniowie zostawili swoje rozrywki i zebrali się wokół nas. Widać już od dawna nikt nie tłukł się z “basenowymi potworami”. Dan zdjął koszulkę, co mnie nieco otrzeźwiło, bo w porównaniu z nim byłem jak rodzynka przy człowieku. Za późno, żeby się wycofać. Rozejrzałem się w poszukiwaniu Robina, ale jego gdzieś wcięło. Zanim się zorientowałem dostałem w twarz i runąłem na beton. Szkoda, że nie poleciałem metr dalej - tam była trawa. Spróbowałem się podnieść, ale nie zdążyłem. Dan kopnął mnie z całej siły w żołądek. Przez chwilę poczułem się jak wtedy, gdy Aker mnie walną przy spotkaniu w pałacu Seta. Zawirowało mi przed oczami. Mięśniak podniósł mnie za przód koszulki, tak, że nie dotykałem stopami ziemi. Przyduszał mnie. Kopnąłem go z całej siły w klatę. Odsunął się zaskoczony i mnie puścił. Znowu się na mnie zamachnął. Tym razem jednak zdołałem zatrzymać cios i odparować. Trafiłem go pięścią w nos. Zaczął krwawić. Zdziwiło mnie, że żaden ze strażników nie reaguje. Najwyraźniej było im obojętne, czy się nawzajem wykończymy. Dan się wściekł. Uderzył mnie z główki w czoło i znowu mnie podniósł, trzymając za kostki do góry nogami. Kopnął mnie kolanem z twarz. Powstrzymałem się od krzyku. Przez krew spływającą mi na oczy widziałem jak Dan kolejny raz podnosi pięść. Zacisnąłem powieki szykując się na uderzenie łamiące mi żebra, ale zamiast tego mięśniak puścił mnie i wylądowałem na karku. Cud, że sobie nic nie złamałem. Podparłem się na ręce, kierując wzrok na swojego oprawcę, a ten w tym czasie wyrywał sobie z nadgarstka drewniany brzeszczot. Pozostali cofnęli się z przerażeniem i zaskoczeniem malującymi się na twarzach. Wredny Dan odrzucił ostrze na bok. Obrócił się w stronę, z której nadleciało.
- Claude! - ryknął cały czerwony na twarzy od krwi i wściekłości. - Nie mieszaj się w to, Szczupaku!
- Zostaw kota w spokoju! - rozkazał spokojnym tonem Robin, nie zaszczycając mnie spojrzeniem. - Wiem, że zachowuje się jak książę, ale traktujmy go jak księżniczkę. Sam rozumiesz, Dan: dziewczyn to nawet kwiatkiem.
- Zabieraj to ścierwo z moich oczu, Claude - warknął Dan odchodząc i trzymając się za ranny nadgarstek. Robin rozgonił pozostałe towarzystwo, po czym gwałtownym szarpnięciem podniósł mnie z betonu. Nieźle musiałem go wnerwić, że tak brutalnie się ze mną obchodził. Prawie jak Dan, tylko jednak bardziej bałem się oberwać od Robina.
W milczeniu odprowadził mnie do celi, gdzie pchnął mnie na krzesło i zajrzał do niewielkiej szafy, stojącej w rogu. Rzucił mi z niej czarny podkoszulek oraz nowe jeansy, po czym kazał mi iść się wykąpać. Zrobiłem to w parę minut, bo strasznie mnie piekło, gdy woda zalewała moje rany. Miałem dużo otarć do krwi, ale najbardziej bolała mnie twarz. Wróciłem do “sypialni”, trzymając brudne ubrania pod pachą. Claude wyrwał mi je, wrzucił do kosza na śmieci, a potem wyciągnął z kieszeni zapałki i podpalił moje stare ciuchy. Wyglądał jak za pierwszym razem - był spokojny, ale jego oczy miały barwę rubinów. Wpatrzył się w ogień, oddychając równo. Z każdym uderzeniem serca kolor źrenic jaśniał i zmieniał się na zielony.
- Przypomnij mi, co ci mówiłem? - odezwał się po długim milczeniu.
- Żebym nie podskakiwał - mruknąłem cicho.
- A co zrobiłeś?
- Podskakiwałem - westchnąłem. - Dziękuję, że mi pomogłeś - dodałem starając się uśmiechnąć i go rozbawić. Już rozumiem, jak czuli się pozostali, gdy mnie poznali.
- Nie dziękuj - prychnął nieco histerycznie szatyn. - Każdy świeżak tak kończy. Nie jesteś wyjątkowy.
- Ale to ty mnie uratowałeś.
- Pomagam wszystkim nowym.
- Bo wiesz jak się czują? - spytałem, przekrzywiając głowę. Zaśmiał się głośno i odwrócił twarz w moją stronę. Teraz wyglądał na zadowolonego. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i mi ją rzucił, żebym wytarł krew z nosa.
- Ja? Żartujesz sobie? Nigdy mi się tak nie dostało - oświadczył z dumą. - Wiele razy pakowałem się w burdy tak jak ty, ale zawsze wychodziłem z nich cało.
- Taki dobry z ciebie wojownik?
- Raczej sprytny - poprawił mnie. - Umiem sobie radzić, to żaden wyczyn.
Siedzieliśmy w pokoju rozmawiając jak starzy przyjaciele. O piątej poszliśmy na stołówkę, gdzie znowu stał się cichy i zimny. Zjedliśmy więc w milczeniu. Po obiedzie zamknęliśmy się w celi po raz kolejny. Na kolację się nie udaliśmy. Gdy tylko zrobiło się ciemno, Robin kazał mi położyć się do łóżka i iść spać, a sam usiadł na parapecie przy otwartym oknie. Patrzył w gwiazdy bardzo długo. Koło pierwszej wrócił na poduszkę i poszedł spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz