Zdobyliśmy kwiat i pióro; straciliśmy kwiat i Akera. Następne co musimy zrobić, to znaleźć Złoty Sarkofag. Wiem, że krew Syna Ciemności mamy tuż pod ręką. W końcu to Anubis jest tym, którego nam trzeba. Ale jakoś nikt z nas nie miał pomysłów, gdzie szukać Sarkofagu. Uznaliśmy więc, że musimy znaleźć źródło wiedzy, która nam pomoże. Podsunąłem im pomysł odwiedzenia Thota. Byłem pewien, że bóg mądrości jest w stanie nam doradzić. Anubis niechętnie się na to zgodził, ale ostrzegł, że z nami nie poleci. Kiedy Thalia zapytała, czemu znowu chce się oddzielić od grupy, odparł, że ma już dość wszystkich wyzwań stawianych przez bogów i chce działać na własną rękę. Akera z nami nie było, więc nie miał kto się z nim kłócić. Chociaż Thalia postanowiła spróbować.
- No, ale chyba nas nie zostawisz, prawda? - powiedziała z wyrzutem, biorąc się pod boki. Najwyraźniej sądziła, że tym tonem wzbudzi u niego wyrzuty sumienia. Na widok miny Szakala Bata wybuchł śmiechem i odciągnął blondynkę do tyłu. Anubis przekrzywił lekko głowę, unosząc jedną brew w taki sposób, że nawet mnie to rozbawiło, choć normalnie się go obawiałem. Zaśmiałem się wesoło, a An przybrał swój normalny wyraz twarzy. Położył dłoń na głowie Thalii jakby ją błogosławił, następnie zrobił to samo ze mną oraz Batą, który odwzajemnił ten gest. To chyba rzeczywiście było błogosławieństwo, bo obaj posłali sobie nieco smutne spojrzenia. Anubis życzył nam szczęścia i zniknął w rzadkim, szarym dymie.
- Powodzenia, braciszku - szepnął Bata, po czym my również poczuliśmy szarpnięcie.
Pół minuty później staliśmy w bibliotece Thota, w której uczyłem się pierwszych zaklęć. Bóg siedział przy biurku pochylony nad jakąś mapą. Starą i zniszczoną. Delikatnie gładził ją palcami, uważając, aby jej nie podrzeć, czy inaczej nie uszkodzić. Bata podszedł do niego powoli i zwrócił na siebie jego uwagę w taki sposób, żeby go nie przestraszyć, bo mógłby przez przypadek zniszczyć papirus. Thot wstał. Spojrzał najpierw na buty Baty, a potem podniósł wzrok i ich oczy się spotkały. Twarz obydwu bogów rozjaśniły szerokie uśmiechy. Starszy z nich przytulił młodszego.
- Bata, mój kochany chłopcze! Jak dawno nie miałem okazji cię tutaj gościć! - zawołał z radością Thot, poklepując blondyna po plecach. Chłopak odsunął się spokojnie, bo bóg mądrości zaczął go przyduszać.
- Ostatnio, gdy byłem tu z Anubisem oraz Akerem, żeby ukraść twoją księgę magii - przypomniał Bata. Wydawał się zawstydzony, tym co zrobił w czasie, o którym mówił.
- Tak, wyjadłeś mi wtedy wszystkie orzeszki pistacjowe - zaśmiał się Thot, potargawszy Bacie włosy. Blondyn uśmiechnął się przepraszająco, po czym zerknął ponad ramieniem Thota na mapę, leżącą na biurku pod lampą. Thalia siedziała już na krześle i próbowała odczytać, dokąd ona prowadzi. Również nachyliłem się nad biurkiem. We czwórkę usiłowaliśmy rozgryźć szlak, jaki przedstawiał ten zniszczony kawałek papieru. Było na nim dużo hieroglifów, szkiców ołówkowych, różnokolorowych kropek i takich różnych, które bardziej przeszkadzały niż pomagały. Nagle Thot zapytał, gdzie podziali się Anubis oraz Aker. Thalia zgromiła boga mądrości wzrokiem i z westchnieniem opowiedziała mu naszą przygodę w ogrodzie Izydy, o zdradzie Akera i o tym, że An odłączył się, bo nie chciał dostawać kolejnego, bezsensownego zadania.
- Oczywiście, to wszystko wyjaśnia - zgodził się Thot, kiwając ze zrozumieniem głową. - Aker nigdy nie potrafił zdecydować się, kogo naprawdę chce poprzeć. A nasz kochany Anubis wolał działać subtelnie i z ukrycia.
- Ciekawe, co tym razem wymyślił? - zastanowiłem się na głos, ale żadne z moich towarzyszy mi nie odpowiedziało. Zauważyłem na mapie słowa, które bardzo przykuły moją uwagę. Skupiłem się na nich i na zielonej, falowanej linii, prowadzącej właśnie do kropki podpisanej “Grobowiec Arnolda Depputiego”. Myślałem intensywnie, skąd znam to imię. Wskazałem Thalii ten punkt. Przyglądała mu się chwilę, a potem przypomniała mi spotkanie magów na cmentarzu w Paryżu. Tam jeden z nich nazwał mnie “ostatnim z rodu Depputich”. Arnolda Depputiego kojarzyłem z kronik rodzinnych. Mama pokazywała mi je, gdy miałem dziesięć lat. Pradziadek miał na imię Arnold. Syn jego syna, a mój ojciec przeniósł na mnie jakieś wyjątkowe geny. Teraz już wiem, o co mamie wtedy chodziło. Mimo że starałem się odczytać drogę prowadzącą do grobowca mojego pradziadka, to te linie przeplatały się i krzyżowały tyle razy, że dostałem oczopląsu. Było kolorowo. W końcu dałem sobie siania i padłem na biurko, uderzając w nie mocno czołem. Seryjnie poczułem się zdołowany. To jak szukanie logiki w magii. Westchnąłem.
- Hm, czy to możliwe, żeby pochować największego maga wszechczasów w Złotym Sarkofagu? - zapytałem od niechcenia. Nie sądziłem, że reakcja na moje pytanie będzie tak entuzjastyczna jak była.
- No, jasne! To o to chodzi! - zawołała zadowolona Thalia. Wyglądała jakby ją olśniło. - Kiedyś grzebałam Anubisowi w plecaku i znalazłam tam książkę o magach. Dziwne rzeczy nosił w tym plecaku, ale to taki maleńki szczegół. Mniejsza… Jedna ze stron była zaznaczona zagiętym rogiem. Otworzyłam ją i czytałam coś, że magia nie opuszcza magów nawet po ich śmierci i strzeże ich grobów przez całe tysiąclecia. Mądrze by było ukryć coś tak ważnego jak Sarkofag w miejscu chronionym przez potężną magię, prawda?
- To racja - zgodził się Bata, przygryzając wargi. - Dlatego zdarzało się, że w piramidach razem z faraonami chowano również ich nadwornych kapłanów, którzy wtedy pełnili funkcję magów. A właściwie… czemu grzebałaś Anubisowi w plecaku?
- A tak jakoś - uśmiechnęła się słodko. - Interesowałam się nim.
- Czyli mamy cel? - zdziwiłem się, przerywając tę dziwną rozmowę, a Thot skinął głową.
- Jednak nie macie drogi. Z tej mapy nie da się nic odczytać. Może Anubis by pamiętał, gdzie pochowano tego maga, lecz skoro go tu nie ma, nie bardzo nam pomoże - dodał ponuro. - Maya Depputi może wiedzieć, gdzie znajduje się grobowiec.
- Maya Depputi? Myślałam, że Jirou jest ostatnim z rodu magów - zauważyła zaskoczona Thalia. Wyglądała na mocno skonfundowaną.
- Jestem ostatni. Maya Galer-Depputi to imię mojej mamy - powiedziałem drżącym tonem. - Ale moja mama? Co ona ma do tego?
- Set może jej szukać. Jeśli zdobył kwiat, będzie starał się zdobyć pozostałe składniki zaklęcia Zamknięcia - stwierdził Thot z poważną miną. Zaczął przegrzebywać szuflady. - Jeśli dowie się o jej więzach rodzinnych z Depputim, zechce się dowiedzieć wszystkiego. Powinniście wrócić do domu i jej strzec.
- Ile mamy czasu, zanim ją znajdzie? - zapytałem zaniepokojony (i trochę też zezłoszczony), że Set grozi mojej mamie. Ostatniej osobie, która mnie kocha. Nie pozwolę jej tknąć, a jak się kto zbliży, to poszczuję ogniem. Albo Anubisem, jeśli będzie pod ręką.
- Dość, by dotrzeć do domu zwykłym środkiem transportu - odparł Thot. - Nie używajcie już magii. Przeniosę was tylko na lotnisko w Kairze i stamtąd polecicie samolotem.
- Co jeśli nie zdążymy? - zapytał Bata, zwijając mapę i chowając ją ostrożnie do kieszeni.
- Świat zostanie zniszczony - szepnęła Thalia, dotykając palcami czoła w miejscu, gdzie Anubis położył swoją dłoń. - Chodźmy. Dzięki za pomoc, Thot. Przenieś nas.
- Do zobaczenia. I dbajcie o Syna Ciemności - pożegnał nas bóg mądrości. Szarpnęło nami. O wiele mocniej niż zazwyczaj. To chyba miało związek z potęgą magii, osoby teleportującej. Gdy Bata lub Anubis nas przenosili nieprzyjemne uczucie było jeszcze do zniesienia, ale teraz, gdy zrobił to Thot, mój pusty żołądek miał ochotę uciec mi przez gardło.
Rypnęliśmy zimną posadzkę na lotnisku w Kairze. Nikt jakoś nie zwrócił uwagi na trójkę poobijanych dzieciaków z brudnymi ciuchami i włosami. Chociaż… dobra: ja i Thalia byliśmy brudni; Bata wyglądał jak nowo narodzony. Światło słoneczne wpadające przez niewielkie okna i szklane drzwi odbijało się w jego złotych, sprężystych włosach, tworząc między nimi tęczowe błyski. Bóg podniósł się z kolan, wygładził rękawy, po czym podał Thalii rękę i pomógł jej wstać. Ja sobie musiałem sam poradzić. Bata skierował się do kasy, żeby kupić nam bilety, ale zanim na dobre się od nas oddalił, podszedł jakiś niski, brodaty mężczyzna i wręczył mi kopertę. Był brzydki jak te zombie, co nas atakowały jakiś czas temu, lecz mimo to przyjąłem prezent mocno rozkojarzony, a on jak najszybciej odszedł i zniknął w tłumie. Zamrugałem powiekami, żeby utwierdzić się w pewności, że sobie tego nie wyobraziłem. Właśnie podszedł do mnie karzeł i dał mi trzy bilety na samolot do domu. Bata zabrał kopertę i otworzył ją. Przeczytał dane naszego lotu, a chwilę później zaczął się śmiać. Thalia uniosła brwi pytająco, więc wyjaśnił, że cieszy się, iż nie ma z nami Anubisa, bo nigdy nie pozwoliłby nam przyjąć prezentu od obcego boga. Na to ostatnie słowo, ja i Thalia zrobiliśmy jeszcze bardziej zdziwione miny. Blondyn opowiedział, że ten karzeł to bóg karłów Bes. Udałem, że zrozumiałem, o czym mówi. Thalia zerknęła mu przez ramię na godzinę odlotu. Kazała nam się pospieszyć, bo samolot miał wystartować za kilkanaście minut. No, to pobiegliśmy. Wpadliśmy na pokład tuż przed zamknięciem drzwi. Dopiero w samolocie spojrzeliśmy na numery miejsc. Ja i Bata mieliśmy siedzieć obok siebie, a Thalia kilka rzędów przed nami. Błagalnym wzrokiem zmierzyła stewardessę, żeby mogła siedzieć między nami, ale kobieta była nieugięta. W końcu Bata się wtrącił i poprosił, żeby dziewczyna nie robiła scen, tylko poszła na swoje miejsce. Posłuchała go bardzo niechętnie. A jak odchodziła, jej mina mówiła, że najchętniej zamordowałaby blondyna w jego własnym łóżku. Śmiać mi się chciało, kiedy patrzyłem, jak odchodziła. Ale, gdy już zostałem sam z Batą, poczułem się dość nieswojo. Martwiłem się o mamę. Jeszcze przypomniał mi się atak Horusa przy poprzedniej podróży samolotem. Oparłem głowę o okienko i wyjrzałem na chmury. Co jakiś czas wydawało mi się, że widzę złotego sokoła tuż koło skrzydła maszyny. Ale to pewnie tylko ze strachu. Bata cały czas na mnie patrzył. Wyciągnął rękę i ścisnął moją dłoń. Wydawało mi się, że zaczerwieniłem się. Blondyn uniósł kąciki ust w górę.
- Nie martw się - szepnął aksamitnym głosem. - Twojej mamie nic nie będzie.
- Nie o to chodzi - powiedziałem, po czym wyznałem, czego naprawdę się boję. Na wieść o poprzednim ataku Horusa, Bata przestał się uśmiechać, ale nie puścił mojej ręki. Zerknąłem na nasze dłonie.
- Wybacz - zaśmiał się krótko i odsunął się. - To ciekawe, że zareagowałeś tak samo jak Aker, kiedy wziąłem go za rękę.
- Hm, wiesz… każdy normalny chłopak by tak zareagował - stwierdziłem. A on uśmiechnął się poważnie.
- Znaczy, że Anubis nie jest normalny?
- Nie do końca.
- Oczywiście, że nie jest. Gdy jego wziąłem za rękę, przytulił mnie.
- Rzeczywiście był taki przyjazny? Myślałem, że Neftyda tylko tak powiedziała, żebyśmy z Thalią spróbowali wydobyć z niego jakieś pozytywne emocje.
- Hah! “Przyjazny” to mało powiedziane - stwierdził blondyn. - Anubis był o wiele weselszy niż ja teraz. Nie uwierzysz, nie?
- A w życiu! Nasz Szakal? Ten, którego bawi nieszczęście innych? - spytałem żartobliwym tonem, ale Baty to nie rozbawiło. Wręcz przeciwnie - zrobił obrażoną minę.
- Nigdy tak o nim nie mów. Anubis nie jest sadystą. On po prostu dużo wycierpiał - dodał cicho. Bez problemu wyczułem w jego głosie wyrzut oraz poczucie winy.
- Coś się stało, że się obwiniasz? - spytałem niepewnie. Blondyn zamknął oczy i odparł, że opowie mi innym razem, jeśli jeszcze będzie okazja. Poklepałem go po ramieniu i zamilkliśmy.
O osiemnastej wylądowaliśmy na lotnisku w naszym kochanym, rodzinnym mieście. Ja i Bata wysiedliśmy z samolotu i poszliśmy do bramek pchani przez tłum podróżujących. W tym gwarze słyszałem jak Thalia nas woła, ale nie mogliśmy po nią zawrócić. Bata odsunął się pod ścianę i mnie zostawił. Widziałem, jak posuwa się w kierunku blondynki przyklejony do gładkiej powierzchni. Dotarł na jej wysokość i wepchnął się w tłum, żeby się do niej dostać. Dalej nie widziałem, co się z nimi dzieje, bo zostałem wyprowadzony przed wejście do głównej hali. Czekałem na nich kilkanaście minut. Kiedy zobaczyłem ich między ludźmi wychodzącymi z lotniska, rzuciłem się do nich biegiem.
- To jak teraz do domu? - zapytałem. Bata sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej kluczyki z breloczkiem w kształcie małego kotka w wielkimi oczami. Zauważył, że Thalia uśmiecha się złośliwie, więc powiedział, że to breloczek od Akera. No i wszystko jasne: to pewne, że Aker robił sobie z Baty jaja. Ale dał mu prezent, co znaczy, że mu chyba zależy na przyjaciołach.
- Masz samochód?
- Nie. Pożyczyłem od jakiegoś gościa, który stał mi na drodze, kiedy szedłem do Thalii, a breloczek przyczepiłem tak dla pamięci - wzruszył ramionami. Nie chciało mi się wierzyć, że Bata coś ukradł. O złodziejstwo i takie różne przekręty to ja raczej podejrzewałem Akera albo Anubisa. Ale nie Batę. Nie to wcielenie niewinności. Blondyn zaprowadził nas do srebrnego chevroleta i kazał do niego wsiąść.
Dziesięć minut później byliśmy pod naszą starą szkołą. Zaczęli już remont. Niedaleko stały wozy policyjne, straż pożarna, pogotowie, górnicy i dziennikarze. Zastanawiające, że już kilka dni minęło, odkąd opuściliśmy miasto, po wybuchu szkoły, a wszyscy nadal to roztrząsają. Pewnie nic ciekawszego nie było do puszczenia w wiadomościach. Podsłuchaliśmy, jak reporterka mówi o zaginionej trójce uczniów. Thalia dostrzegła koło kobiety zapłakaną Emmę, która najwidoczniej udzielała wywiadu. Ledwo Bata wyłączył silnik, blondynka już wyskoczyła z auta i pobiegła do koleżanki. Przez pierwszą chwilę Emma nie do końca rozumiała, co się dzieje, a zaraz potem obie płakały z radości i skakały w kółko, przytulając się. Bata zakradł się do tej dziennikarki. Przez ramię czytał tekst, który miała czytać i wyłapał z niego nazwiska zagubionych uczniów, czyli: Thalii, moje oraz Anubisa.
- Proszę państwa, niewiarygodna rzecz: jedno z zaginionych dzieci na waszych oczach wróciło na miejsce wypadku. Jak widać dziewczynka jest cała i zdrowa - improwizowała zaskoczona dziennikarka. Zostałem w samochodzie sam z ponurą miną, czekając aż moi przyjaciele wrócą i będziemy mogli pojechać do mojej mamy, która mogła być w niebezpieczeństwie. Po półgodzinie uznałem, że nie mam tyle cierpliwości i wysiadłem. Uważając, żeby Bata nie zauważył, że się wymykam, uciekłem za róg ulicy, a stamtąd biegiem prosto do domu.
Na szczęście nie mieszkałem daleko od szkoły. Dotarcie do celu zajęło mi kilkanaście minut. Stanąłem pod drzwiami swojego domu. Schyliłem się do wycieraczki, spod której chciałem wyciągnąć klucz, ale zatrzymałem się, bo drzwi były otwarte. Pchnąłem je. Uderzyły lekko o ścianę. Na trzęsących nogach wszedłem powoli do mieszkania. Nie było widać żadnych śladów walki lub włamania, ani nic takiego. Mimo to wyciągnąłem z kieszeni różdżkę, żeby w razie czego móc się bronić.
- Mamo! - zawołałem. - Mamo?! Jesteś?
- Jirou! - usłyszałem jej radosny głos z salonu. Pobiegłem tam. Siedziała na kanapie i patrzyła na mnie z uśmiechem. Miała łzy w oczach. Różdżka wypadła mi z ręki. Upadła na podłogę, turlając się pod ścianę. Usiadłem obok mamy i ją przytuliłem. Przycisnęła mnie do piersi, płacząc z radości.
- Mamo, dobrze się czujesz? Nic ci nie jest? Nikt do ciebie nie przyszedł? - wypaliłem nurtujące mnie pytania, a ona na wszystkie odpowiedziała tak, jak sobie tego życzyłem, więc odetchnąłem z ulgą.
- A tobie nic nie jest, syneczku? Och, oczywiście, że nie. W końcu jesteś zdolnym magiem, a Anubis nigdy nie pozwoliłby cię skrzywdzić. Taki dobry z niego chłopiec.
- Znasz Anubisa? - zdziwiłem się, odsuwając się od mamy.
- Tak, i to bardzo dobrze. Wiedziałam, że Anubis jest prawdziwym bogiem, dlatego posłałam cię do tej samej szkoły, do której on chodził. Miałam nadzieję, że cię dostrzeże i będzie pilnował.
- Ach, tak… - zamyśliłem się. Doszedłem do wniosku, że lepiej jej nie mówić o wpadce na pustyni. Mama mogłaby mocno zwątpić w Anubisa, gdyby się dowiedziała, że chciał nas zostawić na pastwę losu. Z korytarzu skrzypnęły drzwi. Mama zerwała się na nogi i stanęła między mną a wejściem do pokoju. Ja sądziłem, że to Bata oraz Thalia, więc prawie zszedłem na zawał, kiedy przy framudze pojawił się młody mężczyzna o złoto-błękitnych włosach oraz jednym oku złotym, a drugim srebrnym. Miał długie, ostre pazury, królewskie szaty i zakrzywiony miecz przy boku. Jęknąłem cicho. Mój wzrok natychmiast powędrował w stronę mojej różdżki leżącej pod ścianą przy wejściu. Nie miałbym najmniejszych szans złapać jej tak, żeby Horus tego nie dostrzegł.
- Młody mag Depputi. Więc obaj jesteśmy tu w tym samym celu. Mam propozycję: niech ta dobra kobieta powie nam obu, gdzie znajduje się grób Arnolda Depputiego, a potem urządzimy sobie wyścig.
- Tak, wyścig po śmierć - dodałem z ironią. - Wiem, że chcesz odebrać mi magię. Nie ma mowy. Inna opcja jest taka: wynosisz się z mojego domu i tylko ja dowiaduję się, dokąd mam się udać.
- Nie sądzę, aby ten plan miał jakąkolwiek przyszłość - zaśmiał się gorzko Horus. Schylił się po moją różdżkę. A może bym go zaatakował bez różdżki? Zmęczyłbym się, ale mógłbym zapewnić mamie czas na ucieczkę.
- A mi się ten plan bardzo podoba - w pokoju za Horusem pojawił się Bata, a obok niego Thalia. Zabrał sokolemu bogu moją różdżkę i przepchnął się razem z dziewczyną do mnie i mamy. Wręczył mi broń, po czym zjechał mnie potwornie za tę ucieczkę.
- Ja ci coś powiem na pocieszenie - szepnęła mi do ucha Thalia. - Bata to małe piwo w porównaniu z tym, co zrobiłby ci Anubis za taką samowolkę.
Uśmiechnąłem się krzywo i nagle wpadł mi do głowy fajny aczkolwiek trudny do wykonania pomysł. Skupiłem się w sobie, oczyściłem umysł, zamknąłem oczy i chwyciłem mamę za rękę. Jakby przytłumione usłyszałem: “Magmowe Jeziora”. Powiedziała mi mama w myślach. Tam musimy pójść, żeby uratować świat.
----------------------------------------
A teraz taki mały one shot nie połączony z całą historią. Powstał na skutek mojej bezsenności xD Jeśli będziecie chcieli poznać dalsze rozdziały tego opowiadania, dajcie znać w komentarzach.
Drogi Czytelniku,
Morderstwo.
Pieniądze.
Śmierć.
Te trzy słowa uwarunkowały to, kim teraz jestem. Siedząc i spisując swoją biografię dla Ciebie Czytelniku, ukrywam się przed policją, która szuka mnie już dobre kilkanaście lat. Wiem, że pewnie nie będziesz chciał poznać historii dzieciaka z miasta, który przez problemy w rodzinie wpadł w poważne kłopoty, bo to motyw z dawna wykorzystany, ale ja naprawdę musiałem się komuś wyżalić. Przepraszam, że to na Ciebie spadł ten przykry obowiązek poznania mojej przeszłości. Ale może przestanę się już nad sobą rozpływać i przejdę do sedna.
Moja opowieść zaczyna się, gdy mam cztery lata. Miałem wszystko, czego tylko dziecko mogło sobie zażyczyć: kochających rodziców, dwie starsze siostry i dach nad głową. Brownowie (czyli ja i moi krewni) byli szanowaną rodziną i mieli wielu przyjaciół, ale przez spory majątek również wielu wrogów. Jako jedyny męski potomek miałem odziedziczyć całe bogactwo z dniem, w którym ukończę osiemnaście lat. Ale niestety los chciał, żeby spokojne życie małego syna biznesmena i prawniczki zostało przerwane przez grupę bardzo nieprzyjemnych ludzi.
Podczas jednego z mnóstwa przyjęć organizowanych przez moją (świętej pamięci) mamę bez żadnego powodu, siedziałem w swoim pokoju i bawiłem się plastikowymi żołnierzykami w wojnę. Właśnie oddział piechoty miał zmierzyć się ze smokiem (nawet nie pytaj Czytelniku, dlaczego żołnierze walczyli ze smokiem, bo nie pamiętam, co wymyślała moja głowa, gdy byłem dzieckiem), gdy do sypialni wpadły moje rozhisteryzowane siostry, krzycząc coś o napadzie z bronią. Starsza z nich kazała mi ukryć się za szafą; byłem grzecznym dzieckiem, więc posłusznie wykonywałem każde polecenie, jakkolwiek głupio by nie brzmiało. Jako mały chłopiec nie rozumiałem, co mogło się wydarzyć w pokoju obok. Kilka chwil po moich siostrach do pokoju weszło trzech uzbrojonych w pistolety mężczyzn. Dwóch z nich złapało moje siostry za ramiona, a trzeci otworzył ogień. Przerażenie zalało mi oczy oraz twarz łzami, lecz instynkt samozachowawczy kazał mi powstrzymać krzyk. Trząsłem się ze strachu, że mnie dostrzegą i również zastrzelą. Siostry leżały martwe na podłodze, patrząc w moim kierunku pustymi oczami, a dywan powoli przybierał szkarłatną barwę. Mężczyźni przeszukali pokój na daremno. Nie zauważyli mnie, ale wychodząc rozmawiali głośno, że mieli zabić piątkę Brownów, a wykończyli tylko czwórkę i całe mnóstwo niepotrzebnych świadków. Mimo rozpaczy i przerażenia, zapamiętałem, że człowiek, który zamordował moje siostry miał na nadgarstku wytatuowany kwiat plumerii - ukochanej przez moją mamę rośliny. Moich uszu dobiegł trzask frontowych drzwi, a potem dźwięk uruchamianego silnika samochodu. Miałem świadomość, że niebezpieczeństwo minęło, ale nie wyszedłem z ukrycia. Za szafą czułem się bezpiecznie, jakby mebel odgradzał mnie od tragedii, która rozegrała się na moich oczach przed kilkoma minutami. Ale w końcu dotarło do mnie, że jako jedyny z rodziny uszedłem z życiem. Zawdzięczam to Annie i Bonnie Brown - moim dzielnym siostrom. A Ty dzięki nim możesz poznać moją smutną opowieść.
Mason Brown
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz