Bata znowu otworzył portal, który przeniósł nas na wybrzeże Morza Martwego. Przez różnicę czasu słońce jeszcze nie wzeszło. Nad horyzontem widniała tylko słaba łuna jasnego światła. W nos uderzył mnie ostry, kłujący zapach soli, ale mimo wszystko to było przyjemne. Lekko drażniące.
Staliśmy na wydmie, mając przed sobą rozciągającą się plażę. Woda stała spokojnie, nie szumiała, ale niewielkie fale ocierały się o piasek, który przy samej wodzie błyszczał od dużej ilości glonów, wyrzuconych na brzeg. Nieco bliżej nas w półmroku połyskiwały muszle i kryształki zakopane w piasku. Nad całą plażą sunęła mgła jak jedwab.
Podziwiałem krajobraz dłuższą chwilę, potem przeniosłem tęskne spojrzenie na niebo. Księżyc zdawał się świecić jaśniej niż by należało, ale dzięki temu czułem się lepiej.
- Rozdzielmy się - zaproponowałem starając się zabrzmieć naturalnie. - W ten sposób szybciej przeszukamy okolicę.
- Jakby co, to krzyczcie - dodał Anubis, rozumiejąc moją potrzebę samotności, i odszedł. Bata przyglądał mi się z podejrzliwością, ale i tak mnie zostawił. Jednak Bastet nie chciała. Stwierdziła, że nie powinienem zostawać sam. Skoro była tak uparta, pozwoliłem jej ze sobą pójść.
Zdjęliśmy buty i brodziliśmy po kostki w zimnej wodzie, a ona opowiadała o tym, jak kiedyś się bawili na tej plaży we czwórkę z Neftydą jako niańką. Przyjemnie się tego słuchało - jakby nasze teraźniejsze problemy nie istniały. Kotka gadała jak najęta, a ja rozglądałem się za cieniem Akera. Wręcz czułem jak jego ren we mnie zasypia z rozkoszy. Sam też znowu poczułem się senny, ale nie mogłem odpocząć. Przynajmniej nie dopóki szut wciąż było ukryte. Podejrzewałem, że na plaży go nie ma, bo to nie było na tyle ważne miejsce, żeby schować tu coś tak potrzebnego. Byłem raczej zdania, że to w tym ciemnym ogrodzie znajdziemy cień. Wyłączyłem się - po prostu szedłem wpatrując się w horyzont pustym wzrokiem, a z gadaniny Bastet słyszałem tylko pojedyncze słowa. Ta cała akcja z szut bogów, przypominała mi “Eragona”. Tutaj cień bez boga mógł istnieć, ale bóg bez cienia już nie. Tak samo było w tej opowieści: jeździec bez smoka żył dalej, ale gdy ginął, jego wierzchowiec też umierał.
- Robin, słyszysz mnie? - przebił się przez moje myśli zaniepokojony głos kociej bogini. Zamrugałem powiekami i ją zobaczyłem. Zdziwiło mnie, że leżę na piasku, a ona się nade mną pochyla. Usiadłem, pytając, dlaczego po raz któryś wylądowałem na ziemi. Stwierdziła, że oczy mi się wywróciły białkami na wierzch, a potem upadłem. Dotarły do mnie głuche uderzenia stóp na piasku i już po chwili pojawili się Anubis i Bata.
- Co mu się znowu stało? - spytał Szakal. Może się wydawać, że miał dość moich utrat przytomności i zasypiania, ale w jego głosie pobrzmiewała troska. Jedyne, co mnie zastanawiało to to, czy martwi się o mnie, czy też o ren Akera.
- Stracił na chwilę przytomność - wyjaśniła kotka, podtrzymując mnie za plecy.
- Znowu rozmawiałeś z Akerem? - zainteresował się Bata. Oczy mu błyszczały niezdrowym zapałem, ale zgasiłem go, potrząsając głową. Westchnął zawiedziony. - Miałem nadzieję, że tak… ale skoro nie to oznacza, że twoje ciało odrzuca ducha Akera.
- Co ty bredzisz? - zdziwił się Anubis, chociaż nie wyglądał na zaskoczonego. Bata spojrzał na niego jak na idiotę.
- Jeśli Robin nie osiągnie z ren Aka pełnej synchronizacji, w końcu go to spali na popiół - wyjaśnił patrząc na mnie z niepokojem. Wzdrygnąłem się i zamknąłem oczy, żeby w razie czego nie mogli zobaczyć koloru tęczówek. Obawiałem się, że obleciał mnie strach przed śmiercią. Coś mi podpowiadało, że blondyn wie, co czuję, dlatego tak się mną przejmował. Podniosłem się na nogi, mówiąc, że mam wątpliwości.
- Jakie znowu wątpliwości? - jęknął Anubis, idąc blisko mnie w razie gdybym znowu miał upaść. Ruszyliśmy brzegiem morza.
- Odkąd ren Akera jest we mnie mam wrażenie, że on nam pomaga i mówi, gdzie mamy iść. A teraz czuję, że to nie tutaj powinniśmy być. Poza tym mój krzyż podpowiada, że tu jest niebezpiecznie.
- Ty i ten twój krzyż.
- Anubis! - krzyknąłem, ale głos, który się wydobył z mojego gardła, nie należał do mnie. To był pełen agresji głos Akera. Szakal na to się cofnął, a jego twarz wykrzywił grymas przerażenia. Przestraszył się przyjaciela, tego jeszcze nie widziałem.
- A-Aker… - wyjąkał. - Co… jak ty to…?
- Słuchaj się, Gwiazdy - polecił Aker. - On wie, co mówi.
- Aker! - zawołała Bastet, rzucając mi się na szyję. - Miło znowu słyszeć twój głos niczym nie zmieniony.
Wbrew swojej woli przytuliłem ją mocno. Stwierdziłem, że na kilka minut mogę przestać się opierać Akerowi i niech się nacieszy wolnością, a przy okazji wyłoży upartemu Anubisowi, że ja zawsze mam rację.
- Cześć, Bastet. Yo, Bata, jeśli ty też się przytulisz, to coś mi się wydaje, że Robin ci przywali - zaśmiał się Aker przez moje usta. - A co do tematu, słuchajcie się go. Choćby nie wiem jak idiotyczne rzeczy gadał on ma rację. Jest na tyle do mnie podobny, że powinniście to dostrzec. A moje przeczucia nigdy was nie zawiodły.
Zacisnęli z bólem usta i spuścili oczy. Bastet wypuściła mnie z objęć, zerkając na nich, a potem na mnie z wyrzutem. Wiedziałem, że to raczej do Akera, ale i tak zabolało.
- Ty nawet nie wiesz, jak bardzo są tego świadomi - powiedziała chłodno. - Zanim się wpakowałeś do jego ciała, to podobieństwo wierciło im dziurę w brzuchu. A teraz ty robisz.
- Taka moja natura, kotko - Aker wzruszył moimi ramionami. - Po prostu go słuchajcie, a wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
Zadrżały mi kolana i zachwiałem się, ale Bata zdążył mnie podtrzymać. Aker jeszcze raz poprosił ich, żeby mnie słuchali, bo więcej nie da rady się przeze mnie odezwać, tak żeby mnie nie zabić, i zamilkł. Zauważyłem, że dymią mi ręce, ale zdołałem utrzymać się na nogach. Piekielni bogowie. Dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, czekając aż całkowicie opuści mnie moc Akera, a potem Anubis westchnął i usiadł na ziemi patrząc na mnie wyczekująco. Jego nieme pytanie “To co dalej, geniuszu?”, przyprawiło mnie o chęć zdzielenia go po głowie czymś twardym. Powstrzymałem się od tego, tylko dzięki temu, że pozostała dwójka miała równie irytujące spojrzenia, a wszystkich rąbnąć nie mogłem. Uspokoiłem się wyjątkowo szybko, odetchnąłem i chciałem im właśnie wyjaśnić, co zamierzam dalej zrobić, ale coś mi przeszkodziło. Właściwie ktoś, a mianowicie: nie dalej jak kilkanaście metrów od nas, na wodzie pojawiła się zielona piana, wyglądająca jak żabi skrzek, ale w jakiś sposób bardziej obrzydliwa. Robiło się jej coraz więcej - rosła wzwyż i wszerz. Woda wokół niej wzburzyła się, tworząc wysokie fale i wiry. Nad nami zaczęły napływać burzowe chmury; niebo przecięła błyskawica, po chwili rozległ się grzmot. Wycofaliśmy się w głąb plaży, nie spuszczając wzroku z rosnącej piany. Wychynęła z niej gadzia głowa. Zielone łuski błyszczały od wody oraz śluzu przyprawiając mnie o dreszcze obrzydzenia, chociaż i tak to rzędy lśniących złowrogo białych kłów przestraszyły mnie bardziej. Podłużny pysk gada wykrzywił się w okrutnym uśmiechu, gdy wyszedł na brzeg. Na dwóch nogach dążył ku nam muskularny facet, obciekający zieloną mazią, z krokodylą głową osadzoną na potężnych ramionach z dłońmi zakończonymi ostrymi pazurami. Sobek miał na sobie tylko egipską spódniczkę, która na wietrze wyczyniała takie rzeczy, że mimo całej swojej (i Akera) woli i tak dostrzegłem kilka zupełnie zbędnych mi do życia szczegółów. Obejrzałem się na towarzyszy. Bastet zjeżyła się, wysuwając pazurki i pokazując kły, Anubis sięgnął po swoją różdżkę, ale Bata nie ruszał się, tylko patrzył mi w oczy.
- Boisz się - szepnął. Skinąłem głową na potwierdzenie jego stwierdzenia. Miałem świadomość, że moje tęczówki w tym momencie przybrały złotą barwę. Rany po ostatniej walce z Sobkiem ciągle mnie piekły, co utrudniało mi chodzenie i ruszanie ręką, ale nie narzekałem, widząc w jego oczach, że teraz ma zamiar zrobić mi o wiele większą krzywdę. Sięgnął do pasa po chopesz, ale zamiast niego wyciągnął krótkie czarne ostrze. Gdzieś w głowie obiło mi się o wspomnienia, że znam ten nóż, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć skąd. Za mną pozostała trójka jęknęła z niezadowoleniem i znikąd pojawili się przede mną. Poczułem się jak dziecko, które potrzebuje bezustannej opieki.
- Gwiazdeczko, Set nie chce twojej śmierci - wycharczał Sobek, podnosząc nóż do góry na wysokość swojego obrzydliwego pyska. - Ale mi to obojętne, czy będziesz żył, czy zdechniesz. Dlatego niestety muszę ci dać wybór: dołączysz do Seta i ocalisz siebie oraz przyjaciół albo zginiesz razem z nimi.
Zgrzytnąłem zębami. Nie wierzyłem, że Set daruje życie Bastet czy Bacie, a tym bardziej Anubisowi. Właściwie nic mnie z nimi nie łączyło i pewnie nie miałbym skrupułów, żeby ich zostawić samych sobie. Nawet Aker, usiłujący nagiąć sobie moją wolę, nie mógłby zmienić tej decyzji. Gdybym oczywiście taką podjął, ale nie opuszczę towarzyszy w potrzebie. Już miałem odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie pójdę do Seta po dobroci, ale nim się odezwałem przeszkodził mi krzyk. Zdławiony, zrozpaczony, przerażony. Ponad ramieniem Baty zobaczyłem, stojącego na płyciźnie egipskiego żołnierza, który trzymał niskiego chłopca. Dzieciak miał czarne włosy, brązowe oczy i mokrą od łez twarz. Patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, a ramiona mu się trzęsły.
- Carter! - wrzasnąłem, przepychając się między kocicą a Batą. Bastet próbowała mnie złapać. Uniknąłem jej i dopadłem do małego, ale sekundę później leżałem na piasku, uderzony przez żołnierza. Spojrzałem na Sobka, uśmiechającego się podle.
- Robin… pomóż… - wychlipał Carter, szarpiąc się do mnie.
- Wypuść go! - rozkazałem krokodylowi, wstając i otrzepując dłonie. Prawie widziałem ogień w swoich oczach. - Jeśli pozwolisz mu bezpiecznie odejść z Anubisem, to z tobą pójdę.
- Robin! - zawołał z oburzeniem Szakal, jednak zamknął się natychmiast, gdy rzuciłem mu szybkie spojrzenie.
- Nie możesz iść. Musimy wiedzieć, czego chce A… - zaczęła Bastet.
- Cicho! - warknąłem, a Sobek skinął na żołnierza. Facet wypuścił Cartera, który wpadł mi w ramiona. Minutę go ściskałem, potem odsunąłem się od niego i pchnąłem go w stronę pozostałych. Kotka zgarnęła dzieciaka do siebie, patrząc na mnie z rozpaczą, a ja dalej stałem za krokodylem, powstrzymując rządzę mordu. Obślizgły bóg w końcu się do mnie odwrócił i wyciągnął rękę. Chcąc nie chcąc chwyciłem ją, wzdrygając się. Ostatni raz spojrzałem na Cartera, a potem mną szarpnęło.
Wylądowałem w zamkniętym pokoju o ścianach bardzo przypominających te, które były w więzieniu Seta. Ale to nie było to samo pomieszczenie. Zdawało się większe i bardziej uporządkowane, chociaż znajdowało się w nim to samo, co trzymałem w zamknięciu. Wszystkie papiery były ułożone równiutko na biurku, mapy przypięte do tablicy korkowej nie zasłaniały się wzajemnie. Dziwnie się czułem w posprzątanym pokoju. Nie było tam łóżka, tylko hamak, ale to jednak lepiej. Nienawidziłem materacy. Spojrzałem w sufit. Był szklany. Nie, chwila. Był przezroczysty to fakt, ale nie szklany - jak już kiedyś powiedziałem: Set nie jest idiotą. Gdyby wstawił mi sufit z kruchutkiego szkła, nie długo by się nacieszył moim towarzystwem. To był diament. Twardy, gruby diament, oddzielający mnie od wolności, gwiazd i księżyca, których światło wpadało do pokoju, oświetlając biurko. Usiadłem przy nim i po raz pierwszy od ucieczki przypomniałem sobie o kasetce, którą zabrałem z więzienia. Wyciągnąłem ją zza pazuchy i postawiłem na blacie, otwierając wieczko. Spojrzałem na swoje małe skarby, szukając czegoś, co mogłoby mi pomóc w ucieczce, ale nic takiego tam nie było. Drewniany brzeszczot, którym zraniłem Dana, żeby pomóc Anubisowi. Srebrny kluczyk, nie pamiętam od czego. Biała chusteczka poplamiona czymś czerwonym (o ile dobrze pamiętam to krwią). Kawałek zbitego lustra, mający mi przypominać, że sam sobie zasłużyłem na wszystkie nieszczęścia, spotykające mnie od długiego czasu. Za miesiąc miało minąć siedem lat, odkąd rozbiłem to lustro, po usłyszeniu, że nie mogę wrócić na niebo. Zdrajca. Tak jest, tym właśnie byłem. Zdrajcą. I zbiegiem. Nie powinno mnie tu być. Powinienem nie żyć, a Anubis powinien mnie pamiętać z rozprawy w Sali Sądu. Nie pamiętał, dlatego mnie nie odesłał. A tak by było lepiej. Nikomu nie mógłbym już zaszkodzić. Ani sobie, ani innym. Ani nie narażałbym życia Cartera na niebezpieczeństwo. Ten chłopak był jedynym w całym świecie powodem, dla którego nie wróciłem do Krainy Śmierci.
Zobaczyłem na blacie mokrą plamkę, potem pojawiła się jeszcze jedna. I następna. Uświadomiłem sobie, że płaczę, a te plamki to moje łzy, kapiące mi z twarzy. Ogarnęła mnie czarna rozpacz, bo dotarło do mnie też, że prawdopodobnie nie spotkam się z resztą już nigdy. A w każdym razie nie jako ich druh. Dziwne, ale czułem, że nie dam rady przeciwko nim walczyć. Tak krótko ich znałem, a mimo to wytworzyła się między nami ta dziwna więź, którą oni nazywają “przyjaźnią”. Poza Carterem do nikogo nie czułem czegoś choćby podobnego. A teraz, gdy myślałem o Anubisie, Bastet i Bacie, łzy płynęły mi z oczu wielkie jak groch. Podkuliłem kolana pod brodę, objąłem je rękami i schowałem twarz w drżące ramiona. Nie mogłem opanować płaczu. Przez tyle lat mieszkałem z Szóstkami, że wszystkie tłumione emocje w końcu wybuchły.
- Ej, Robin? A może byś tak wziął się w garść, co ty na to? - usłyszałem w głowie upierdliwy głos Akera. Tylko jego mi brakowało do szczęścia, żeby wzbudzał we mnie jeszcze większe wyrzuty sumienia.
- A może byś się tak zamknął? - warknąłem przez łzy. - Nie potrzeba mi kazania od ciebie.
- Stary, jak się teraz załamiesz, na nic będzie moje poświęcenie, ani też to że tak długo walczyłeś o bezpieczeństwo Cartera - powiedział ostro zirytowanym tonem. - Jeśli się teraz załamiesz, Horet zniszczy świat, który znasz. Zabije Cartera i ciebie. Trafisz z powrotem przed tron Ozyrysa, a on skaże cię na wieczne potępienie i męczarnie. Nie będzie kolejnej szansy!
- Skąd wiesz, że już byłem martwy? - przestraszyłem się. - Jak się tego dowiedziałeś? Nigdy nie powiedziałem tego nawet Carterowi.
- Wiesz, siedzę ci w głowie - prawie poczułem jak wzrusza ramionami. - Kilku zabawnych faktów z twojego życia się dowiedziałem. Tego, że zdradziłeś swoją ukochaną boginię Nut, Chonsu i inne Gwiazdy. Że umarłeś półtora tysiąca lat temu i że uciekłeś z Podziemia, gdy Set okazał się zdrajcą. Okłamywałeś wszystkich, którzy uważali cię za przyjaciela…
- Nie okłamywałem - wyrzęziłem, czując że łzy, które zdążyły już wyschnąć, ponownie zalewają mi oczy. - Tylko nie mówiłem im całej prawdy. Nie mogłem im powiedzieć, nie zaufaliby mi.
- … i teraz jedynym sposobem, żeby im zadośćuczynić, jest ucieczka stąd, odzyskanie neczeri, który Sobek ukradł dwójce naszych przyjaciół, odnalezienie ich i odebranie od nich złotego lotosu. Musisz ocalić świat, jesteś wybrańcem Gwiazd - kontynuował, jakby nie usłyszał moich tłumaczeń.
- Nie umiem… - jęknąłem.
- Pomogę ci…