czwartek, 5 grudnia 2013

"Dylu-dylu, krokodylu!" (Robin)

       Po rozmowie na dachu poszliśmy z Anubisem na obiad. Znowu podali makaron z sosem pomidorowym. Czy wymyślenie czegoś bardziej urozmaiconego smakowo, kogoś by zabolało? Uśmiechnąłem się ponuro do swojego talerza i wyszedłem z nim na taras obok stołówki. Siadłem samotnie przy jedynym stoliku, grzebiąc widelcem w swoim jedzeniu, ale jakoś nie byłem głodny. Wiał silny wiatr; zbierało się na burzę. Czułem to. A nic nie działało na mnie bardziej kojąco niż mocny huk grzmotów i blask błyskawic. Szklane, suwane drzwi odgrodziły mnie od stołówkowego gwaru, krzyków i przekleństw Szóstek, gdy rzucały makaronem w dzieciaki. Patrzyłem na to, czując lekki smutek i narastające wyrzuty sumienia. Normalnie bym pomógł, przemówiłbym mięśniakom do ich pustych mózgownic, ale nie dziś. Przeniosłem wzrok na siedzącego w kącie Anubisa, wokół którego gromadzili się słabsi. Ciekawiło mnie, czy wie jakie zakończenie pobytu w pace szykuje dla niego los. Chociaż wątpiłem w to. Nie domyślił się prostej rzeczy, że to więzienie dla magicznych, a co dopiero przewidzieć przyszłość. Westchnąłem boleśnie, odłożyłem widelec i poszedłem się przejść po niewielkim lesie, znajdującym się na terenie więzienia.
       Był naprawdę mały, ale na szczęście między najwyższymi gałęziami drzew prześwitywało niebo, pokryte milionami migocących gwiazd. Między nimi unosił się srebrny księżyc, przypominający tego wieczoru rogalik posypany cukrem pudrem. Dawno nie rozmawiałem ze starym Chonsu - tęskniłem za tym. Zawsze się świetnie bawiliśmy. Zwłaszcza uwielbiałem grać z nim w karty. Sięgnąłem do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne i je założyłem. Natychmiast poczułem się jak w domu. Nie wiem czemu, ale okulary przypominały mi dom.
       Szedłem przez las, stawiając kroki prawie bezszelestnie. Tylko czasem kopnąłem przypadkiem jakiś kamyk na żwirowanej ścieżce lub nastąpiłem na kruchą gałązkę, która pod naciskiem chrupnęła i się rozsypała. Wśród drzew buszowały ptaki i wiewiórki. Jedna przeskoczyła mi nad głową. Szczerze mówiąc, trochę im zazdrościłem - w końcu one były wolne, a ja nie. Nie pamiętałem już czasów, gdy mogłem swobodnie biegać i się śmiać bez obawy, że ktoś uzna mnie za słabego. Nauczyłem się kryć emocje, ale nie robiłem tego, bo po co? Kiedy jestem wściekły to się muszę wyładować, gdy jestem szczęśliwy będę się śmiać i śpiewać. Chyba, że w pobliżu są Szóstki. Wtedy czuję tylko rozdrażnienie, którego postronna osoba nie pozna po kolorze moich oczu. Zmienia się w zależności od humoru jaki mam w danej chwili i emocji, które we mnie panują.
       Doszedłem do rzeki, która była granicą terenów więzienia. Za nią nie postawiono muru - nie było takiej potrzeby. Nikt z trzymanych tu nastolatków nie byłby na tyle głupi lub zdesperowany, aby próbować pokonać wartki nurt i uciec. Co prawda kilka lat temu zdarzył się taki przypadek, któremu zależało na wolności w takim stopniu, że utonął. Tylko po co ryzykować życie, skoro w pudle nie jest tak źle. Mamy duże pokoje w pełni umeblowane, własne, luksusowe łazienki, siłownię i boiska oraz basen, i całkiem smaczne jedzenie, tylko nudne, o ile jedzenie może być nudne. Życie płynie tu spokojnie, rutyna w pewnym momencie ogarnia człowieka tak, że nie myśli się już o świecie zewnętrznym.
       Pochyliłem się nad wodą. We wzburzonych falach widziałem swoje odbicie i nie podobał mi się kolor tęczówek, który zobaczyłem - elektrycznie niebieski. To znaczyło, że jestem zaniepokojony albo zestresowany. Sam mogłem tego nie czuć, ale moje oczy wiedziały, co się ze mną dzieje. Zaburczało mi w brzuchu. Parsknąłem. Śmiech odbił się echem od drzew. Postanowiłem wrócić na taras i zjeść w końcu makaron, który pewnie już wystygł.
       Siadłem znowu przy stoliku i szybko wrzuciłem w siebie jedzenie. W czasie, gdy ja spacerowałem, Szóstki zdążyły zjeść i opuścić kantynę. Dzieciaki były więc w wyjątkowo dobrych nastrojach. Śmiały się, rzucały w siebie jedzeniem dla zabawy i biegały między stołami. Anubisa już nigdzie nie mogłem dostrzec. Podniosłem wzrok na niebo - uśmiechnąłem się do gwiazd. Wziąłem talerz i odniosłem go do kuchni, po czym ruszyłem do celi, powiedziawszy uprzednio młodym “Do zobaczenia”. Życzyli mi dobrej nocy, ale ja wiedziałem, że to nie będzie dobra noc.
       Przed wejściem do celi upewniłem się, że moje oczy są zielone, tak jak mam naturalnie. Dopiero, gdy zyskałem tę pewność, otworzyłem drzwi. Anubis leżał na podłodze z twarzą wbitą w poduszkę. Przynajmniej ją sobie podłożył. Usiadłem na materacu i wyciągnąłem spod łóżka swoją skrzyneczkę. Wsadziłem ją za pazuchę, po czym kopnąłem Anubisa w ramię, żeby go obudzić. On seryjnie spał! Podniósł się z podłogi, przecierając oczy i ziewnął.
 - Co jest grane? - spytał nieprzytomnie. - Och, Robin. Przypomniałeś mi, dzięki. Miałem zadać ci jeszcze dwa pytania.
 - Wal - zachęciłem go.
 - Dobra. Skoro nikt tu nie jest normalny, to powiedz mi: Wredny Dan oraz jego najbliższy ziomek są…?
 - Bożkami - powiedziałem bez wahania. Na własne oczy widziałem ich piętna, które wypalili bogowie, gdy przejmowali ich ciała. - Fred, ten ziomek, użyczał siebie Horusowi, zaś Dan Setowi. Dlatego są wredni, agresywni, despotyczni, wściekli...
 - Rozumiem, starczy - przerwał mi wyliczanie. - A ty kim jesteś?
 - Gwiazdą - wyjawiłem po krótkim namyśle. Wątpiłem, czy mogę mu ufać, ale nie było czasu na obawy. Jeśli on miał zaufać mi, ja musiałem jemu.
 - A ta nieznajoma w granatowym płaszczu, która cię odwiedziła…
 - To pani Nut, moja królowa - potwierdziłem, przypominając sobie tę rozmowę, po której było mi niedobrze.
 - Kazała ci coś zrobić, prawda? Dlatego pytałeś o decyzję: musisz jedną podjąć i się boisz. O co chodzi?
 - Pani Nut i twoi goście mieli plan, żeby nas stąd wyrwać. Ale kazali mi zostawić młodocianych, a ja nie chciałem tego zrobić. Odmówiłem, bo porzucić ich to jakbym porzucał rodzinę - mruknąłem. Czułem się odpowiedzialny za te dzieciaki.
 - Wiem jak się czujesz, Robin - zapewnił mnie, choć w to wątpiłem. Pokręciłem głową. Znałem jego historię, wiedziałem, że porzucił ojca, matkę i przyjaciół, ale to było co innego. On odpowiadał tylko za siebie, a beze mnie te słabe maluchy niedługo przeżyją z Szóstkami. Wstałem z łóżka, otworzyłem okno i siadłem na parapecie. Wiedziałem, że nie mam już odwrotu od decyzji.

       - Nie łudź się, że straszne sny nie wrócą - szepnął do mnie Anubis około trzeciej nad ranem. Chodziło mu oczywiście o moją decyzję, która mogła być dla mnie ciężka, ale jego słowa jakoś mnie nie pocieszały. Uświadomienie mi brutalnej prawdy - tak bym nazwał jego chęci. Wiedziałem, że potem nie będę mógł spać, więc pytałem, czy on miał koszmary po odejściu od Seta. Potwierdził i właśnie tymi słowami mnie ostrzegł.
 - Dobra, czas na nas. Chodź, An, mamy coś do zrobienia.
 - Masz niebieskie oczy - zauważył wstając z podłogi i wychodząc za mną z celi. - Takie jak wtedy, gdy na mnie spojrzałeś po raz pierwszy. O co chodzi?
 - Kolor tęczówek zmienia mi się w zależności od sytuacji i emocji, które przejmą nade mną władzę - wyjaśniłem cicho. - Elektrycznie niebieskie oznaczają, że jestem zaniepokojony.
 - Czerwone mówią, że się wściekasz - zgadł. Kiwnąłem głową. - Dokąd idziemy?
 - Daleko stąd.
       Prowadziłem go przez ciemny korytarz, uważając na nocne patrole, których tej nocy było więcej niż zazwyczaj. Najwyraźniej coś przeczuwali - wiedzieli, że ktoś spróbuje uciec. Przemykaliśmy się tuż pod ścianami, gdzie panował największy mrok. Stare martensy Anubisa skrzypiały podczas chodzenia na palcach, ale na szczęście nie hałasowały na tyle, żeby zwrócić czyjąś uwagę.
       Bezpiecznie dotarliśmy do stołówki. Sięgnąłem do klamki drzwi prowadzących na taras. W tej samej chwili, gdy moje palce dotknęły chłodnego metalu zawył alarm zalewając całe pomieszczenie czerwonym, migającym światłem. Cholera! Zapomniałem, że może być zainstalowany alarm. Anubis rzucił parę egipskich przekleństw. Skoro już i tak wiedzą, że uciekamy, to po co się z tym kryć?, pomyślałem i wybiłem szybę szklanych drzwi. Poleciała z trzaskiem na taras, a my wybiegliśmy przez dziurę prosto w gęsty las. Księżyc ukrył się za chmurami, przez co ciężko było nam znaleźć drogę, ale w końcu nasze oczy przywykły do ciemności i rozpoznałem okolicę. Pędziliśmy w kierunku rzeki, gdzie miała na nas czekać eskorta. Usłyszeliśmy wściekłe ujadanie dogów, a zaraz potem uderzenia ciężkich łap o podłoże. Widzieliśmy już srebrzystą wstęgę wody, gdy spomiędzy drzew wyłoniły się zębiska kundli. Zatrzymaliśmy się nad brzegiem i rozejrzeliśmy. Bastet oraz Baty nigdzie nie było widać. Zaniepokojony odwróciłem się w stronę psów, które powoli się do nas zbliżały, obnażając kły. W cieniu ich przekrwione oczy wyglądały potwornie. Były od nas o pięćdziesiąt centymetrów gotowe do ataku, lecz zaniechały go, ponieważ przed oczami śmignął im jakiś smukły cień niewielkiego zwierzęcia. Skoczyły za nim, a my dwaj staliśmy jak wmurowani w ziemię, patrząc za dogami z nieskrywanym zdumieniem.
 - Chłopaki! Ruszcie się! - rozległ się za nami cichy krzyk Baty. Spojrzałem na niego. Machał do nas ręką z sąsiedniego brzegu, trzymając w niej grubą linę. Rzucił nam ją nad rwącym prądem. Przywiązałem jej koniec do najbliższego drzewa tak, aby mieć pewność, że się nie zerwie. Bata zrobił to samo po drugiej stronie. Lina była całkowicie napięta. Posłałem Anubisa przodem. Stanął chwiejnie na sznurze i zaczął po nim iść z szeroko rozłożonymi dla równowagi ramionami. Nie kołysał się za bardzo, ale kilka razy obawiałem się, że wpadnie do wody. Dopiero, kiedy An stał już koło Baty niczym nie zagrożony, ja też ruszyłem po linie. Lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa. Powtarzałem sobie w myślach, żeby mieć pewność, że nie skończę jako pokarm dla rybek w rzece. Dotarłem prawie na środek liny, gdy za mną rozległy się strzały. Stanąłem na sekundę i odwróciłem głowę. Przybiegła masa strażników, którzy celowali we mnie z pistoletów oraz strzelb. Niektórzy już rozpoczęli ostrzeliwanie mnie i tylko jakimś cudem nie trafiali. Dostrzegłem nad nimi złoty, połyskujący hieroglif: seper - chybić. Podziękowałem pani Nut za ochronę, po czym powoli ruszyłem dalej, trzymając wzrok utkwiony w Bacie i Anubisie, którzy rzucili ten czar, żeby mi pomóc. Nagle tuż przed moją twarzą błysnęły setki ostrych jak żyletki kłów i zostałem ochlapany wodą. Jakoś udało mi się zachować równowagę, pomimo olbrzymiego krokodyla, który wskoczył z fal prosto na mnie. Przegryzł linę, co skończyło się tym, że wpadłem do zimnej wody. Przez chwilę szarpałem się ze sznurem pod jej powierzchnią, ponieważ zdołałem chwycić linę, ale się zaplątałem. Wodny zabójca zanurkował za mną. Uniknąłem jednego błyskawicznego ataku, ale drugi doszedł do skutku i rozdarł mi skórę na ramieniu. Krew zabarwiła wodę dokoła mnie. Trzymając się liny i walcząc z potężnym prądem oraz wściekłym gadem, wróciłem na brzeg, z którego ruszyłem. An i Bata odetchnęli z ulgą, widząc mnie całego. Teraz za to miałem większy problem: za plecami rzekę i krokodyla, przed sobą strażników w liczbie połowy armii krajowej, a z prawej trzy psy. Była to zdecydowana mniejszość dogów, które goniły nas na początku, ale i tak mi się to nie podobało. Mogłem biec tylko w lewo - tak też zrobiłem. Zacząłem biec słysząc za sobą wściekłe ryki, szczekanie, przekleństwa i ostrzegawcze krzyki chłopaków. Wskoczyłem w najbardziej zarośniętą część lasu, licząc na to, że dzikie pędy jeżyn zatrzymają chociaż małą liczbę moich wrogów. Plan niezły, tylko że ja też oberwałem i już po kilku sekundach miałem porwane nogawki spodni oraz cienkie rozcięcia na kostkach. Nisko zwisające gałęzie uderzały mnie w twarz. Wpadłem po kolana w niewielkie bagno, a rany na nogach zapiekły. Złapałem najbliższą gałąź, żeby pomóc sobie wyjść i w tym samym momencie nade mną przeskoczył jeden z dogów. Obrócił się do mnie, pieniąc się i jeżąc na karku. Oddech mi przyspieszył. Adrenalina zrobiła swoje, dodając mi siły. Podciągnąłem się na gałęzi i wyskakując z bagna, jednocześnie przestawiłem psu szczękę. Padł pod drzewem, skomląc boleśnie. Chwilę dyszałem, przyglądając mu się z żalem. Nienawidziłem krzywdzić zwierząt, to nie ich wina, że zostały tak wychowane. Zabić człowieka to co innego, niż zabić zwierzę. Może i takie podejście do morderstw czyni ze mnie chorego psychicznie, ale nic nie zmieni mojego punktu widzenia. Zły człowiek jest zły, bo taką drogę wybrał, a złe zwierzę zostało nauczone agresji. Ludzie to potwory gorsze od bestii, z którymi do tej pory miałem do czynienia. Odpoczynek przerwał mi strzał i nagły ból we wcześniej zranionym ramieniu. Kula drasnęła mnie dokładnie w tym samym miejscu. Zacisnąłem zęby i pognałem dalej.
       Pędziłem między drzewami tak długo, aż wpadłem z powrotem do stołówki. Między mną a wyjściem rozgrywała się dziwna scena: cętkowany kot przypominający miniaturową wersję lamparta zaciekle atakował cztery dogi, z których każdy był większy od niego ze trzy razy. Ale to kotek wygrywał. Jeden pies padł, a zaraz potem drugi. Przewracały stoły i krzesła, a z każdym atakiem oddalały się w stronę kuchni. Postanowiłem pójść za nimi, bo w razie czego ja pomogę kotu, a kot mnie. W tym momencie do stołówki wbiegła cała banda, która goniła mnie od rzeki. Tylko zamiast wielkiego krokodyla był tam zielonoskóry, obślizgły facet wielkości dwóch Danów z łbem dzikiego gada z rzeki. Sobek - bóg krokodyl. Patrzyłem na niego, a on na mnie, uśmiechając się podle. Byłem święcie przekonany, że moje oczy przybrały barwę czystego złota - innymi słowy, byłem przerażony. Ze śmiertelnikami mogę walczyć, to dla mnie nie problem. Psy? Żadne wyzwanie, poza wyrzutami sumienia. Ale bóg? To chyba jakaś kpina! Zaatakowali mnie wszyscy, ale nikt nie trafił. Przeturlałem się pod stolikiem, wpadając prosto pod łapy walczących zwierząt. Wyminąłem doga, unikając jego kłów o milimetr, i złapałem kota za kark. Miauknął na mnie wybitnie wściekły, ale jedno moje spojrzenie wystarczyło, żeby przestał się szarpać i gryźć. Wpadłem do kuchni przyciskając zwierzaka do piersi. Wzrokiem przeszukałem pomieszczenie w poszukiwaniu jakieś kryjówki - wlazłem do szafki pod zlewem. Posadziłem kota naprzeciw mnie i odetchnąłem. Mały drapieżnik polizał się po łapie, po czym w sekundę zmienił się w młodą kobietę… znaczy Bastet. Mieliśmy chwilę na odpoczynek, więc siedzieliśmy w bezruchu, oddychając równo i cicho. Za uchylonymi drzwiczkami szafki widzieliśmy cienie, które nas szukały i rzucały do siebie rozkazy.
 - Masz jakiś pomysł? - spytała zadyszana kotka, odgarniając z czoła brązowe kosmyki. Włosy miała związane w wysoki kucyk, ale po takiej akcji cała się potargała, a ja myślałem tylko o tym, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo. Niepewnie kiwnąłem głową.
 - Jeśli uda nam się dotrzeć do przewodu wentylacyjnego, możemy mieć jakieś szanse - powiedziałem cicho, wychylając się z ukrycia. Nikogo nie było widać, więc wypełzłem spod zlewu i na czworaka zacząłem iść ku kratce wentylacyjnej koło lodówki. Bastet szła za mną, a robiła to tak cicho, że gdybym się nie odwracał, to bym nie wiedział. Dotarliśmy do celu niezauważeni, ale to by było zbyt proste. Kratka zasłaniająca nam drogę ucieczki była przykręcona śrubami do ściany.
 - No i co teraz? - jęknęła bogini.
 - Nie wiem. Myślę, myślę - wymamrotałem zastanawiając się, ile czasu mamy zanim nas zobaczą. Prawie poczułem jak moje oczy zmieniają kolor ze złotego na zielony. Odetchnąłem spokojnie, lecz kotka domyśliła się, że coś nie gra.
 - Co wymyśliłeś?
 - Pryskamy stąd - oznajmiłem głośno, tak żeby strażnicy i Sobek usłyszeli. - Z hukiem.
       Wyciągnąłem przed siebie rękę i w chwilę później na kratce rozbłysnął hieroglif: hedżi - niszczyć. Nasza droga eksplodowała z siłą małej bomby, co na sto procent zwróciło uwagę pościgu w naszą stronę. Bastet śmignęła obok mnie i wlazła do przewodu. Ruszyłem za nią. Już oddalaliśmy się na bezpieczną odległość, gdy coś zacisnęło się mocno na mojej kostce. Sobek dopadł do wentylacji jako pierwszy i udało mu się mnie dosięgnąć. Jego pazury wbiły się w poranioną nogę. Zakląłem cicho, żeby Bastet nie usłyszała i nie zawróciła.
 - No co, gwiazdorze? - wychrypiał bóg krokodyl. - Już nie jesteś taki dzielny jak wczoraj, prawda? Teraz chodź do mnie. Moje zwierzątka od dawna nie jadły, posłużysz mi za obiad!
 - Puszczaj, ciulu! - warknąłem i kopnąłem go drugą nogą w nos. Przypadkiem zahaczyłem o jego zęby, ale na szczęście nic mi się nie stało poza kolejnym zadrapaniem na kostce. Jej już nic nie zaszkodzi. Czołgałem się dalej za Bastet, która wedle moich zamiarów nie wróciła, aby mi pomóc.
       Po parunastu minutach błądzenia w korytarzach za kotką, uznałem, że lepiej będzie, jeśli to ja poprowadzę. Wyminąłem ją i natychmiast skręciłem w prawo, co doprowadziło nas do wyjścia. Tunel kończył się taką samą kratką jaką się zaczynał, ale ta nie była przytwierdzona. Uderzyłem ją z bara i wyleciała w dół, po czym zrobiła plum w rzece, która miała nas zabrać daleko od więzienia. Wyciągnąłem do Bastet rękę. Chwyciła moją dłoń, patrząc w dół z przestrachem.
 - Jestem kotem, nienawidzę wody! - jęknęła przerażona.
 - Nie puszczaj mnie choćby nie wiem co - nakazałem. - Dopóki będziemy się trzymać, nic nam nie będzie.
 - Ale…
       Nie chciałem już jej słuchać, więc po prostu wyskoczyłem z tunelu, przyciągając ją do siebie. Trzymała się mocno mojego ramienia. Kilka sekund później zanurzyliśmy się w wodzie. Gdy wypłynęliśmy, spojrzałem w górę na twierdzę i zobaczyłem wściekłego Sobka, wygrażającego mi pięścią za złamane zęby oraz nos. Uśmiechnąłem się złośliwie, będąc pewnym, że krokodyl to zobaczył.

---------------------------------------------

No, cóż... dodałam ten rozdział, skoro już go napisałam, ale zastanawiam się, czy jest jeszcze sens prowadzić tego bloga i kontynuować historię?
Jeśli ktoś to jeszcze czyta, to bardzo proszę o jakiś komentarz, choćby krótki, żebym się jakoś zmotywowała.
Pozdrawiam! ;*