piątek, 22 czerwca 2012

"Zebranie magów" (Anubis)


To dno! Kompletna klapa! Nie dość, że muszę uciekać przed własnym ojcem, który usiłuje mnie zamordować z pomocą innych bogów, to jeszcze muszę niańczyć dwa bezwartościowe szczeniaki. I to wszystko dlatego, że nie chciałem pomóc w zniszczeniu wszechświata. Czy to ma jakiś sens? Szczerze w to wątpię. A może być gorzej niż teraz? No jasne, że tak.
Zaszło słońce i dopiero wtedy miałem pewność, że i Thalia i Jirou zasnęli. Wstałem z piasku i otrzepałem spodnie. Miałem wielką ochotę zostawić tę dwójkę na śmierć, ale wiedziałem, że gdyby Set ich znalazł użyłby ich przeciw mnie. To było dziwne, lecz czułem, że muszę chronić ludzi, z którymi spędziłem więcej niż dwie godziny, nawet, jeśli ich nienawidziłem. A teraz wydawało mi się, że z Jirou i Thalią łączy mnie coś innego niż tylko krótka znajomość między uczniami z innych klas. Jakby Jirou miał w sobie jakąś tajemnicę, a Thalia… Nie wiem, co z nią, ale też jest wyjątkowa. Magiczna. Chwyciłem mocniej laskę i ruszyłem dalej na pustynię. Zdawało mi się, że właśnie podjąłem najtrudniejszą decyzję w moim życiu: zostawiłem dwójkę dzieci na środku pustyni na śmierć. Zaryzykowałem ich życie i swoje jednocześnie, żeby ich chronić. Nie wiem, jak to jest złożone w logiczną całość, ale czułem, że tak trzeba.
Im dalej szedłem przez pustkowie, tym piasek robił się jaśniejszy i cieplejszy. Piętnaście kilometrów od oazy zatrzymałem się i zacząłem szeptać zaklęcia ochronne. Byłem świadom, że moja moc zwabi jeszcze więcej bogów i niebezpieczeństw.
 - Anubisie, synu Seta - rozległ się w ciemności głos, a przede mną zaświeciło światło i pojawił się stary mężczyzna. Miał długą srebrną brodę oraz elektrycznie niebieskie oczy, którymi wpatrywał się we mnie uważnie. To było nieprzyjemne uczucie - jakby ten wzrok mnie palił.
 - Kim jesteś? - spytałem, a moje zaklęcie, które wypowiadałem opadło.
  - Magiem, chłopcze - odparł mężczyzna. Wtedy zauważyłem, że nie porusza ustami, więc tak naprawdę słyszę tylko jego myśli. - Co tutaj robisz, Anubisie? Powinieneś być z Jirou oraz Thalią.
 - Nie - pokręciłem głową. - Moja obecność ich naraża. W samolocie Horus usiłował nas zabić.
 - Nie was. Tylko chłopca. Horus i Thot będą polować na niego, nie na ciebie.
 - Jak to? Przecież Jirou to tylko czternastoletni dzieciak, który wpadł na niewłaściwą osobą - mruknąłem, zmieniając laskę w wykałaczkę.
 - To mag. Ostatni z rodu Depputich.
 - Jirou? Ten tchórz? Niemożliwe - zwątpiłem. Starzec potrząsnął głową.
 - Musisz zabrać go na spotkanie magów. Zanim ktokolwiek go odnajdzie.
 - Jesteś świadomy, że jeśli z nimi zostanę to ich narażę?
 - A jesteś świadomy, że jeśli ich zostawisz też ich narazisz.
 - Więc muszę wrócić do tej dwójki, tak? - spytałem, chociaż doskonale wiedziałem, jaka jest odpowiedź. Mag skinął na mnie głową i rozwiał się we mgłę, ale zanim zniknął całkowicie usłyszałem, że mówi, dokąd mam zabrać tę dwójkę. Cmentarz we Francji. Dobrze, że dla mnie to nie problem. Cmentarze to moje tereny - nawet jako zdrajca muszę wypełniać swoje obowiązki, więc podróże grobami nie stanowiły przeszkody. Odwróciłem się, westchnąłem ciężko i poszedłem do oazy.
Jirou nie spał. Patrzył na mnie z wyrzutem, jakby mówił, że nie powinienem ich zostawiać. Rzuciłem mu posępne spojrzenie i usiadłem parę metrów dalej.
 - Nie odzywaj się - burknąłem, podpierając głowę rękoma. Nie miałem ochoty się kłócić, zwłaszcza z nic nie wartym rudzielcem. Może i był magiem, ale jakoś tego nie okazywał. Nawet jeśli to była prawda, musiał być beznadziejny.
 - Gdzie byłeś? - zapytał cicho.
 - Na spacerze - odparłem wymijająco. - Obudź Thalię, musimy iść dalej. Idę przygotować transport - dodałem, rozglądając się. Niedaleko leżał martwy ptak. Uśmiechnąłem się, wstałem i podniosłem go. Czułem, że Jirou na mnie patrzył przez chwilę, zanim wykonał moje polecenie. Ja tymczasem rozgarnąłem piasek. Wykopałem dołek i włożyłem do niego ptaka. Zasypałem ciało, szepcząc zaklęcia. Po kilku minutach usłyszałem za sobą jęk Jirou i przepraszający głos Thalii. Spojrzałem na nich przez ramię. Rudy trzymał się za nos, a złotowłosa śmiała się cicho, mówiąc, że nie chciała. Najwyraźniej walnęła go w twarz, kiedy ją budził. Dobra, dość zabawy.
 - Hej, starczy! Musimy się spieszyć - rzuciłem do nich. Szybko podeszli, a dziewczyna zapytała mnie, o co chodzi. Wyjaśniłem, że jedziemy na kongres magów. Ich miny mówiły, że sądzą, że mi odbiło do końca. Chwyciłem Thalię za rękę, a kiedy chciała ją wyrwać, zacisnąłem mocniej palce, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie. Drugą ręką złapałem Jirou.
 - Nie puszczajcie mnie, choćby nie wiem, co się działo - rozkazałem. Rudy zadrżał i ścisnął mocno moją dłoń. Zaczynam się bać o jego psychikę. Nie przeżyje ze mną więcej niż dwa dni. Thalia dostrzegła strach na jego twarzy i zaśmiała się złośliwie. Stanąłem na grobie ptaka i szepnąłem kilka słów po egipsku. Porwał nas wir gorącego powietrza. Jeśli kiedykolwiek jechaliście kolejką górską z wielką prędkością, to wyobraźcie sobie to gniotące uczucie na podbrzuszu wyolbrzymione dwukrotnie. Tak to odczuwali Thalia i Jirou - dla mnie to tylko jeden, wolny obrót na karuzeli. Przywykłem. No, cóż…
Stanęliśmy na paryskim cmentarzu. W oddali majaczył niewyraźny kształt Wieży Eiffla. Było mgliście jak nigdy - nawet moje klimaty, szkoda tylko, że tak zimno. Staliśmy obok grobu jakiejś Elizabeth Cage, kobiety zmarłej w wieku trzydziestu dwóch lat. Wydawało mi się, że pamiętam jej śmierć, ale mogłem się mylić. Jirou zapytał mnie, gdzie odbędzie się zebranie magów, więc odpowiedziałem mu, że w miejscu, w którym właśnie stoi. Chłopak zrozumiał to dosłownie i odskoczył do tyłu, jakby spodziewał się, że jakiś mag pojawi się tuż pod nim.
 - Jesteś strasznie głupiutki, Jirou - rzuciła rozbawiona Thalia, a zaraz potem pisnęła, bo przed nią zmaterializował się ten stary mężczyzna, który mówił do mnie na pustyni. Uśmiechnął się do nas i skłonił przede mną, po czym spojrzał na Jirou.
 - Ostatni Depputi - szepnął, przesuwając kciukiem po czole rudego. Jakby to było jakieś wezwanie na cmentarzu zaroiło się od innych magów. Najmłodsi byli w wieku co najmniej czterdziestu lat, a najstarsi zdawali się mieć około tysiąca lat. Wszyscy jednak byli siwi i bardzo zmęczeni, a każdy z nich trzymał różdżkę. Były to gładko wyszlifowane patyki długości od piętnastu do trzydziestu centymetrów. Wydawało mi się, że promieniują jakimś światłem; mocą, której nawet ja nie potrafiłem pojąć. Pojawił się długi stół, przykryty białym obrusem, a na nim stało mnóstwo pysznie pachnących potraw: homarów, kawioru, kaczek z jabłkami. Było też zwykłe jedzenie takie jak kanapki z czekoladą czy salami. Jirou sięgnął po chleb z masłem, a Thalia stała nieco z tyłu, przyglądając się temu ze zdziwieniem. Podszedłem do furtki cmentarza i usiadłem na kamiennym murku. Położyłem laskę obok siebie, zamykając oczy. Skrzyżowałem nogi, starając się skupić na cichym wietrze, szumiącym w koronach drzew.
Magowie zasiedli do stołu i nas również zaprosili na ucztę. Thalia niepewnie usiadła po lewej stronie Jirou, patrząc na mnie wyczekująco. Najwyraźniej nie wiedziała, czy może ufać mężczyznom i chciała żebym jej powiedział, co robić. Ponieważ mag z pustyni nie przestawał mnie ponaglać, wziąłem laskę i usiadłem przy stole. Jirou już miał usta pełne jedzenia i herbaty. (Straszne. Czego ludzie uczą w szkole? Bo na pewno nie kultury, a to by się przydało.) Thalia tylko piła zieloną herbatę, ja natomiast nie sięgnąłem po nic. Wiedziałem, że może być to odebrane jako brak wychowania, ale się nie przejąłem. Jestem bogiem - nie muszę jeść ani pić, więc przepraszam. Wyglądający na najstarszego mag, wstał z miejsca i zawołał mocnym głosem:
 - Bracia! To być może nasze ostatnie zebranie magów! Set chce zniszczyć świat, a my musimy go powstrzymać! Dlatego zaprosiłem tutaj tę trójkę dzielnych ludzi: Anubisa, boga śmierci i pogrzebów, Thalię Vitani oraz Jirou Galera, ostatniego maga z rodu Depputich.
Wśród magów przebiegł szmer niedowierzenia. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę rudego, więc mi ulżyło. Nienawidziłem, kiedy ludzie gapili się na mnie przez to, kim jestem. Odetchnąłem. Jirou był niesamowicie zdumiony tym, co powiedział mag - chyba zapomniałem mu przekazać, po co my tu jesteśmy. Spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem głową. Thalia otworzyła szerzej oczy, zaskoczona nie mniej jak Jirou. Ja chyba jako jedyny nie przejąłem się w tym momencie. Najstarszy mag uśmiechnął się łagodnie do chłopaka i wyciągnął do niego rękę. Na pomarszczonej dłoni starca zmaterializowała się różdżka inna niż wszystkie. Była o wiele krótsza, miała około dziesięciu centymetrów i była pomalowana w biało-niebieski wzór. Mag zachęcił rudego wzrokiem, a chłopak chwycił prezent. Thalia wyglądała, jakby tylko czekała na jakiś promień śmierci czy coś takiego. Powiedzmy, że mnie to rozbawiło, chociaż nie ująłbym tego uczucia w ten sposób. Było to raczej nieprzyjemne łaskotanie w żołądku. Jirou spojrzał na mnie wyczekująco, jakby pytał, co teraz.
 - Zazwyczaj, kiedy ktoś daje ci prezent, należy podziękować, dzieciaku - mruknąłem, przymykając oczy.
 - Dziękuję - powiedział rudy do maga i schował różdżkę do kieszeni.
 - Musisz nauczyć się kontrolować swoją magię - oznajmił mag. - Inaczej nie pożyjesz długo. Wyznaczę ci nauczyciela, by cię nadzorował.
Przesunął wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, a zatrzymał go dopiero na mnie i poniósł rękę.
 - Ty, Anubisie, od dzisiaj jesteś za niego odpowiedzialny - poinformował mnie. Skinąłem głową. Thalia i Jirou zaskoczeni popatrzyli na mnie. Chyba zakładali, że zacznę się kłócić, ale najwyraźniej nie znali magów tak dobrze, jak ja. Ich największą wadą jest fakt, że nie ma się co z nimi kłócić, bo i tak zawsze postawią na swoim. Po co więc marnować czas?
 - Nie wiem jednak, czy jesteś świadomy, magu, ale ja nie koniecznie umiem nauczać czarów - powiedziałem spokojnie z największą uprzejmością.
 - Wiem o tym, Anubisie. Jednak chłopak może przydać się w twojej misji, więc musisz zabrać go ze sobą.
 - Oczywiście. Pod jednym warunkiem… - mag spojrzał na mnie pytająco. - Odeślecie dziewczynę do domu, zapewnicie jej i jej rodzinie jak najlepszą ochronę i zablokujecie wszelkie środki, by nie mogła wrócić.
 - Nie! - krzyknęła Thalia, zrywając się na nogi. Spojrzała na mnie wściekle. - Idę z wami!
 - W zupełności wystarczy mi jeden podopieczny - warknąłem chłodno. Wstałem spokojnie, spojrzałem na Jirou, który natychmiast odszedł od stołu i poszedł za mną. Wyszliśmy bez słowa z cmentarza i ruszyliśmy w kierunku Wieży Eiffla. Chłopak prawie biegł, żeby dotrzymać mi kroku, ale jednocześnie odwracał czasami głowę. Na pewno zastanawiał się, czemu wyszliśmy tak szybko. Pewnie się jeszcze nie najadł. Aż mi się śmiać zachciało.
Szliśmy w dość szybkim tempie. Po około godzinie stanęliśmy u stóp jednego z cudów świata. Przemieniłem wykałaczkę w laskę i rozkazałem Jirou, wyciągnąć różdżkę. Posłuchał mnie.
 - Wyciągnij rękę przed siebie i skoncentruj się na jednym punkcie na ziemi - poleciłem. Spojrzał na popękany beton, za pewne uważając mnie za idiotę. - Otwórz się!
 - Co? - spytał bardzo inteligentnie Jirou. O mało co mu nie przywaliłem, ale na szczęście zrozumiał, o co chodzi i powtórzył za mną: - Otwórz się!
Ziemia pod nami rozstąpiła się. Chłopak krzyknął przestraszony i odskoczył do tyłu. Spojrzałem na niego, nie starając się nawet ukryć pogardy. Zmieszał się. Pochylił głowę, schował różdżkę i zapytał, co dalej.
 - Wchodzimy do środka. Pojedziemy kolejką górską - rzuciłem swobodnie. Wskoczyliśmy do podziemia - on zaniepokojony, a ja całkiem spokojny.